Tam, gdzie splatają się historia i mit
To jasne, Piotr Ibrahim Kalwas musiał wyjechać do Aleksandrii, aby napisać „Dom”, książkę, która jest tyleż spełnieniem autora, co wyzwaniem – intelektualnym i emocjonalnym – dla czytelników.
Dlaczego emocjonalnym?
Bo trzeba doczytać do końca, aby zrozumieć, że warszawski pisarz tak naprawdę niczego nie odrzucił, nie zdradził, nie zamienił trudu budowania na luksus spokojnej kontemplacji w kulturowej niszy, choć oddaje się jej opowiadacz „Domu”, emanacja samego Kalwasa (lub nawet on sam, o czym szerzej nieco dalej). Jego codzienne spacery na plażę, tropienie zagadkowych strzałek, rozrzucanie magicznych koralików, nieśpieszne bazarowe rozmowy, rozszyfrowywanie zwyczajów bawwaba i bawwabowej, intelektualne flirty z Diną, nagrywanie słów, melodii, szumów i ciszy – wszystko to jest wyrafinowanym przerzucaniem pomostu ku światu, ku innym kulturom.
Aleksandria jak żadne może miasto na kuli ziemskiej nadaje się do takiego eksperymentu. Nie dlatego, że nasze elity finansowe upodobały sobie Egipt jako cel turystycznych wypadów. Tu, jak w czasach Kawafisa, ciągle mówią kamienie. Tu splatają się historia i mit. Tu to, co jest – by posłużyć się językiem zbuntowanych małolatów – metafizycznym odlotem, znajduje odpowiednik w twórczym oporze materii, z którą zmaga się każdy mieszkaniec.
Aleksandria zawsze była tyglem, stapiały się tu kultury i religie od wieków. Nie tylko za sprawą słynnej Biblioteki. Nieśmiertelne próby opisu ludzkiego losu podejmowane przez Ateńczyków znalazły tu dopełnienie w wizjach biblijnych, co dokonywało się na oczach lokalnej wspólnoty w wielu głowach, a najintensywniej i najowocniej chyba w głowie niejakiego Filona. Grecko-żydowskie podglebie okazało się nieco później przyjazne dla islamu, nieprzypadkowo zapewne splecionego z kulturą arabską, od VI wieku mającą decydujący wpływ na strukturę, obyczajowość, prawo, rynek, kuchnię i klimat ulicy.
Ów klimat dzisiejszej Aleksandrii, spadkobierczyni wielu wspólnot, pisarz odtwarza z pietyzmem, by nie powiedzieć nabożnym skupieniem, które zwykle opromienia ideał, by jego powaby przeciwstawić innej rzeczywistości, innemu stylowi życia. Przeciwstawienie u Kalwasa jest tyleż sugestywne, co wyzywające właśnie, bo zbudowane w sposób, który może budzić negatywne emocje w niejednym polskim czy europejskim czytelniku. W oczach i uszach wędrowcy tkwią przecież jeszcze raniące okruchy tej rzeczywistości, a okazują się nimi m. in. obrazy pijaków z warszawskich bram czy wulgarne bluzgi frustratów. Tym samym wieczne „tu i teraz” pozostaje w kontraście z „tam i wtedy”, przynajmniej na pozór.
Zadziwia i budzi szacunek odwaga, z jaką Kalwas wystawia na sztychy złośliwców autorskie „ja”. Powie ktoś, to dobre prawo, wręcz obowiązek reportera, którego obecność w dziele jest niezbędna, bo uwiarygodnia przekaz. Ale „Dom” jest czymś więcej niż reportażem, a jego autor idzie w trochę inną stronę niż Kapuściński, Stasiuk, Szczygieł czy Varga. Nie tyle opisuje miejsca, ile je uwewnętrznia. Nie tyle chodzi mu o przekonanie do dialogu z innym czytelnika, ile o kształtowanie w tym dialogu siebie samego. Buduje narratora, posiłkując się nie tylko własnymi poglądami, rodzącymi się w zderzeniu ze światem, nie tylko więc wtajemniczając odbiorcę w to, co w nim intelektualne. Odsłania również warstwy bardziej intymne; we współczesnym teatrze wykreowanych wizerunków, gąb, gier, masek i stylizacji stać go na pokazanie alchemii własnego ducha, jakby chciał powiedzieć zapędzonemu człowiekowi Zachodu: oto rozkładam swój modlitewny dywanik na targowisku próżności, nie potrzebuję przy tym drzwi ani firanek. Jedyną osłonę stanowi dla niego rytm i melodia języka.
Na taki gest stać zwykle tylko najwybitniejszych pisarzy, a zważywszy, że o szczegóły natury duchowej chodzi, oczywiste, że jest on łatwiejszy w pejzażu Aleksandrii niż Warszawy (czy jakiegokolwiek innego miasta Europy).
Kiedy porównuje się „Dom” z podobną pod wieloma względami opowieścią o Indii („Rasa mystica”), widać wyraźnie, jak krzepnie fundament budowli literackiej. Autor w obu książkach szuka niezmordowanie tego, co w ludziach wspólne, co – mimo różnic czysto zewnętrznych – łączy, a nie dzieli, ale forma ostatniej bardziej przekonuje zwartością i konsekwencją. Mimo różnorakości materii powstaje tkanina solidna i zharmonizowana. Każdy epizod życia codziennego przeniknięty jest mistyką, filozoficzna refleksja stapia się z melodią pieśni, polszczyzna wchłania arabskie słowa i ułomki szyfrów kabały, mieszają się różne smaki i gusty w kuchni, strojach, muzyce. Stopień zespolenia elementów nie zawsze jest taki sam, co widać także w języku. Słowa w pełni przyswojone przeplatają się z rozpoczynającymi dopiero ten proces, a także brzmiącymi całkiem obco i niezrozumiale; autora stać i na akt strzelisty zachwytu, i na autoironię, i na odsłonięcie urazów i ran.
Wzrusza powaga i siła emocji, z jaką z aleksandryjskiej perspektywy pisze Kalwas o Polsce, miejscu, które opuścił. Tarika ideału jest przy tym pomocny, ale mimo wszystko nie dość silny (a pewnie i nie na ambicje jednego wędrowca, nawet iście baudelaire'owskiego flâneura), aby już i ten szczegół tkanego kobierca – po roku łagodzącej ból kwarantanny – dało się wpleść całkiem harmonijnie. Ale pisarz odważnie podejmuje ten trud i kiedy posiłkuje się w takich razach autoironią, przekonuje w pełni. Wybiera jednak także inne strategie: żarliwość, patos i gniew, które zaakceptować może tylko ten, kogo stać na bezinteresowną empatię.
Czy istotnie niczego w końcu nie odrzuci? Gdyby osądzać po pozorach, łatwo uznać, że może być całkiem na odwrót. Ale czy nie tak z Gombrowiczami czy też Conradami bywało? Może tylko ktoś, kto patrzy z oddali, gotów jest do odważnej operacji na własnych emocjach. Wtedy praca pamięci przypomina dezynfekcję – przykre, boli, ale umożliwia ostateczne zagojenie ran. Być może dopiero po takim zabiegu człowiek ma szansę stać się bergsonowskim stożkiem z opowieści Diny, niczym perskie dywany z baśni zdolnym do podniebnego lotu.
Janina Koźbiel
JanKa
|