Oswoić cuda
rozmawia Janina Koźbiel
JK: Pani bohaterka jest graficzką i pracuje nad projektem gry komputerowej. Jej zleceniodawcy marzy się ambitny przekaz „pod atrakcyjnym płaszczykiem chodliwej tandety”, jak formułuje to jeden z bohaterów. Pani sądzi, że ma sens ten swego rodzaju machiawelizm w kulturze?
KT: Szczerze mówiąc, nie zastanawiałam się nad tym. W tym fragmencie chodziło o pokazanie różnicy postaw dwóch wspólników, a nie odnoszenie się do ogólnej kondycji kultury. Bo ta - wydaje mi się - obecnie przyjmuje wszystko. Zarówno wzniosłe dzieła, jak i tani chłam. Zarówno utwory tworzone z pasji, jak i te produkowane tylko dla zysku. Wszystko wrzucane jest do jednego worka i wszystko znajduje swoich odbiorców, jeśli tylko dorobiona jest do tego odpowiednia, „chodliwa” ideologia.
A sądzi Pani, że gry mogą mieć wpływ na postawy, na stosunek do świata, do ludzi?
Nie jestem fanką gier, wręcz przeciwnie - nie lubię ich. I komputerowych, i tradycyjnych, i tych międzyludzkich. Cenię proste i klarowne sytuacje, a gry z założenia zawierają element komplikacji. Nigdy nie rozumiałam, po co bawić się w utrudnienia, skoro życie samo w sobie bywa nazbyt skomplikowane.
Sądzi Pani, że ludzie potrzebują jasnego oddzielania dobra od zła? A nie wpływa to na szerzenie się postaw nietolerancji?
Nie sądzę, by tolerancja (czy też nietolerancja) miały z tym cokolwiek wspólnego. Jest dobro i jest zło. To są realnie istniejące byty, czy też - jeśli ktoś woli - zjawiska. Dobra nie musimy „tolerować”, musimy go pragnąć i do niego dążyć. Za to mamy wręcz obowiązek nie tolerować zła.
Mnie przychodzą w tym miejscu do głowy słowa o kąkolu i pszenicy, o tym, że mają rosnąć obok siebie... Mnie one powstrzymują przed radykalizmem. Zna je Pani?
Tak, ta przypowieść mówi, że nie my - ludzie, jesteśmy od osądzania siebie nawzajem. I ja od osądzania innych jestem daleka. Nie zaglądam ludziom do duszy, domów i łóżek, respektuję prawo każdego do życia we własny sposób.
Pokazuje też Pani w książce, że ludzie mają skłonność do sądzenia po pozorach. Z humorem przedstawia w powieści przebieranki przyjaciółek. Samą Panią bawi taki teatr?
Cóż, nigdy nie traktowałam tego jako teatru, a raczej bardzo typową i integralną część kobiecej osobowości. Choć, jeśli tak na to patrzeć, to teatralność jest chyba czymś, czego potrzebujemy. W różnych okolicznościach i na różnych płaszczyznach mamy z nią do czynienia. Obrzędy, celebracje... Można by spytać, po co pannie młodej biała suknia, po co ornat księdzu, po co garnitur biznesmenowi, itd. Skłonność do sądzenia po pozorach to jedno, i na pewno wielu ją przejawia, ale drugą kwestią jest przyjęta symbolika i uwarunkowania kulturowe. W tym miejscu przypomniała mi się ciekawa akcja społeczna, w której pokazywano odbiorcom zestawione zdjęcia dwóch osób i pytano, której z nich by zaufali. Na jednej fotografii był np. wytatuowany motocyklista, na drugiej zadbany mężczyzna w garniturze. Oczywiście wybierano tego drugiego. Potem zostawały odsłonięte podpisy pod zdjęciami i ludzie ze zdziwieniem dowiadywali się, że budzący zaufanie mężczyzna to seryjny morderca, a groźny motocyklista jest na co dzień szanowanym działaczem społecznym.
W powieści opisany jest efekt, który brzmi jak przestroga. Swoim zachowaniem w kawiarni dziewczyny ściągają niebezpieczeństwo na jedną z nich. To oznacza, że jednak niektóre publiczne zachowania powinny podlegać autocenzurze? Czy to się także odnosi to sztuki, która istnieje w przestrzeni publicznej?
Dzisiejszy świat jest bardzo schizofreniczny. Jednym z przejawów tej schizofreniczności jest to, że na każdym kroku - czy to z reklam, czy z artykułów prasowych, czy z poradników - słyszymy „Bądź sobą”. A jednocześnie dowiadujemy się, że nie jesteśmy dość dobrzy, będąc sobą, że powinniśmy zachowywać się tak i tak, robić to i to, kupować określone rzeczy, nosić określone ciuchy, itd. Trudno się dziwić, że ludzie są zagubieni i nie potrafią się odnaleźć. Niektórzy slogan „Jestem sobą” wykorzystują do granic możliwości, usprawiedliwiając nim wszystkie swoje gafy i nietaktowne zachowania. Inni pilnują się na każdym kroku, wiecznie kontrolując swoje zachowanie. A tak naprawdę złotym środkiem jest stary dobry zdrowy rozsądek, już chyba dziś niemodny i zapomniany. I to zarówno w życiu, jak i w sztuce. Jestem daleka od uznawania, że sztuka usprawiedliwia wszystko, a twórca nie musi liczyć się z niczym i z nikim. Święty Jan Paweł II powiedział słynne zdanie „Miłość to odpowiedzialność”. Ja uważam, że we wszystkim powinna być odpowiedzialność, bo jesteśmy istotami rozumnymi i odpowiedzialnymi za swoje działania. Sztuka to też odpowiedzialność.
Za co Pani czuje się odpowiedzialna, pisząc powieść?
Przede wszystkim, jak zawsze, za siebie. Za to, co reprezentuję poprzez swoje dzieło. Za treść, styl i formę książki. Za jej przekaz, nawet jeśli jest czysto rozrywkowy i nie ma na celu wiele więcej, jak rozbawić czytelnika i dostarczyć mu chwili przyjemności.
W kulturze średniowiecznej - do której bohaterka musi sięgnąć, przygotowując projekt gry - popularne były mirakle, opowieści o cudach; grzesznicy się w nich w świętych przemieniali. Czytała może Pani któryś, może którymś się inspirowała?
Nie musiałam ich czytać, moje życie samo w sobie jest opowieścią o cudach i to bardzo inspirującą opowieścią. Jestem wielką fanką i kolekcjonerką doświadczeń; wszelakich, choć oczywiście wolałabym, by spotykały mnie tylko te dobre. Jednak z perspektywy czasu potrafię docenić i te przykre, tym bardziej że z większości z nich - znowu - w cudowny sposób, wypłynęły ostatecznie pozytywne efekty. Na przestrzeni ostatnich lat spotkały mnie tak niewiarygodne cuda, że nie starczyłoby mi życia, gdybym chciała za nie należycie podziękować. Z tego też powodu nigdy żadne dzieło, żadna opowieść, żaden przekaz, nie będzie się dla mnie równać z tym, co sama przeżyłam.
Mogłaby Pani o którymś z tych cudów opowiedzieć?
Myślę, że cokolwiek bym teraz powiedziała, zabrzmiałoby trywialnie. Bo jak zamknąć coś tak wielkiego i niewyobrażalnego jak cud w kilku słowach? Pisząc „Jesień w Brukseli”, chciałam pokazać w niej cud, może nawet niejeden. Ale musiałam ten cud w powieści oswoić, ugładzić, upowszednić, bo zbyt jaskrawy byłby niewiarygodny, patetyczny i plastikowy. Niestety, łatwiej nam wierzyć w potworne tragedie niż w łaskę i cuda.
Bohaterka pracuje nad grą, sięgającą do czasów średniowiecza, ale nic z tej atmosfery nie przenika do książki. Nie kusiło Pani, żeby pokazać wpływ klimatu tamtej epoki na jej przemianę?
Podzielam zdanie bohaterki na temat średniowiecza, czyli, mówiąc krótko, raczej mnie ono nie pasjonuje. Nigdy nie byłam miłośniczką historii (jedynym wyjątkiem jest dla mnie okres Monarchii Austro-Węgierskiej, do którego mam sentyment). Zawsze patrzyłam do przodu i nadmierne rozpamiętywanie przeszłości raczej mnie irytuje. Owszem, doceniam jej wpływ na współczesność, jej spuściznę, bogatą tradycję, jaką po sobie zostawiła, ale nie czuję potrzeby ciągłego wspominania dawnych dziejów, szczególnie drobiazgowego roztrząsania i rozliczania się z historią, które jest domeną naszych polityków. Co było, to było, ważniejsze jest to, co będzie. A przemiana bohaterki jest bardzo współczesna. Nie trzeba sięgać do mistycznego średniowiecza, nasze czasy także są pełne mistyki, mimo że obecny świat stara się na wszelkie sposoby zagłuszyć w nas tę duchową sferę.
Bohaterka ma wytatuowanego na ciele smoka w otoczeniu kwiatów? Zastanawiała się Pani, skąd w popkulturze taka popularność tatuaży? Zakładała Pani, że jego obecność i symbolikę czytelnik zinterpetuje?
Nie jestem pewna, czy czytelnik ma potrzebę interpretacji obecności tego tatuażu. Jego obecność jest jasno przez samą bohaterkę wytłumaczona. Oczywiście, wszystko można by analizować i rozkładać na czynniki pierwsze, ale nie zawsze jest sens. Czasami po prostu coś jest, jakie jest, i tyle. Pamiętam, że kiedyś zdenerwowało mnie, gdy pewna osoba starała się doszukiwać w moim posiadaniu tatuaży drugiego dna. Owszem, zgodzę się z tym, że za decyzją o wykonaniu tatuaży stoją pewne cechy osobowości, lecz - mając właśnie te cechy - mam także tatuaże, bo zwyczajnie chciałam je mieć, bo mi się podobały.
Jakie cechy Pani osobowości stoją za tym, że zrobiła Pani sobie tatuaż? Czy one właśnie łączą Panią z bohaterką „Jesieni...”?
Przypomina mi się dość śmieszne, pseudopsychologiczne opracowanie na ten temat, które kiedyś czytałam. Zawarto w nim na przykład tezę, że posiadacze tatuaży mają większą skłonność do podejmowania ryzyka i w związku z tym są także brawurowymi kierowcami. Cóż, jestem przypadkiem całkowicie tę tezę obalającym - jestem wręcz przesadnie ostrożnym kierowcą.
Mogłabym mówić o różnych cechach, które moim zdaniem stoją za decyzją o zrobieniu sobie tatuażu, ale poczekam na zdanie specjalistów. Określono już w psychologii najróżniejsze typy osobowości, może kiedyś badacze pokuszą się o zdefiniowanie „osobowości tatuażowej”.
A Pani sama - żyjąc we współczesnym, nie średniowiecznym, świecie - zawsze potrafi wyraźnie oddzielić dobro od zła? Jakie są Pani kryteria?
Tak, oddzielić potrafię niemal zawsze, może poza nielicznymi przypadkami, gdy zło przebiera się za dobro. Moje kryteria są proste, przyświeca mi zasada „Wybieraj życie, nie śmierć”. Życie w tym znaczeniu to wszystko, co buduje, śmierć to to, co rujnuje. Jestem osobą głęboko wierzącą, co jeszcze ułatwia sprawę. Wystarczy sięgnąć po wskazówki z Ewangelii, by wszystko stało się całkiem jasne. Nie znaczy to oczywiście, że zawsze potrafię dobrze żyć i dobrze czynić. Jak każdemu człowiekowi, zdarzają mi się potknięcia i złe postępki.
Jakie wskazówki - Pani zdaniem - wynikają z Ewangelii?
To pytanie, na które można udzielić bardzo obszernej odpowiedzi, wdając się w długą teologiczną dysputę; lub bardzo krótkiej, przywołując jeden z moich ulubionych fragmentów Ewangelii - słowa Jezusa - „Ja jestem drogą, światłem i życiem”. Czyż może być lepsza wskazówka nad pokazanie nam całej drogi?
Pani bohaterka jest przedstawiona jako dziewczyna w kryzysie - ale robi to Pani tak, że trudno jej współczuć. Zależało Pani na tym, aby pokazać, że sama jest sobie winna? Zwykle w literaturze stosuje się przeciwną strategię, próbuje się zrozumieć największego zbrodniarza...
Parafrazując jednego z bohaterów powieści - nie trzeba kogoś rozumieć, by go lubić.
Zresztą, tu dochodzi jeszcze jedna kwestia - jestem głęboko przekonana, że w zdecydowanej większości przypadków właśnie sami bywamy sobie winni. Nie dotyczy to oczywiście nagłych zdarzeń losowych, rozmaitych chorób i innych wypadków, na które nie mamy wpływu, ale jeśli chodzi o kształt naszego życia, jego koloryt, smak, stosunki z ludźmi, to sami jesteśmy za to odpowiedzialni. Wiele osób nie dostrzega, jak wielki wpływ ma na swój los.
Świat „Jesieni w Brukseli” odbieram bardziej jako świat wirtualny niż realny. Dzieje się w nim wszystko szybko i radykalnie. Dominują dialogi, a nie opisy czy rozważania, chociaż łatwo sobie wyobrazić całkiem inną formę powieści - jedno wielkie wspomnienie-spowiedź. Czuć przecież, że bohaterka samą siebie od początku ocenia. Co sprawiło, że taką, a nie inną, formę książki Pani wybrała?
Być może to, że i w moim życiu wszystko dzieje się szybko i radykalnie. Nie lubię przesadnego roztrząsania spraw, tak samo jak nie lubię książek pełnych egzystencjalno-sentymentalnych rozważań. To działanie jest czymś, co popycha nas naprzód. Czyny. Ruch. Oczywiście, myśleć trzeba zawsze, ale samo myślenie bez działania jest niepełne i sprawdzać się może tylko w przypadku wielkich filozofów, nie w codziennym życiu zwykłych ludzi. Natomiast samo działanie bez myślenia bywa zgubne.
Nie są jednakowo warte vita activa i vita contemplativa? Można się powołać i na Platona, który życie praktyczne nazywał „leżeniem w błocie”, i na biblijna opowieść o Marcie i Marii...
Gdybyśmy miały przerzucać się na argumenty, przywołując stanowiska wielkich myślicieli, to każda z nas znalazłaby ich równie wiele. Od razu przychodzi mi do głowy słynne zdanie Wergiliusza, wywyższające pracę - „Labor omnia vincit” oraz stwierdzenie Leonarda da Vinci, że „Ruch jest przyczyną wszelkiego życia”. Ale niespecjalnie interesują mnie filozoficzne polemiki. Pytała Pani o moje motywacje i mój punkt widzenia, a ja żyję według swojego wzoru i swoich przekonań, w których stanowczo bliższa jest mi idea życia czynnego. Jeśli zaś chodzi o historię Marty i Marii, to dla mnie coś innego jest w niej najważniejsze - umiejętność wyczucia odpowiedniego momentu i dostosowania swego zachowania do okoliczności. Przekaz tej historii, szczególnie obecnie, jest bardzo aktualny. Jesteśmy zagonieni w swych codziennych obowiązkach niczym krzątająca się Marta, zatraceni w rutynie niczym automaty, uwikłani w nieistotne czynności i podobnie jak ona, możemy przez to przegapić to, co najważniejsze. To opowieść cenna dla rodziców. Mówi się, że obecnie dają oni dziecku wszystko, oprócz czasu. Mnie ta historia przypomina, że czasem wystarczy po prostu być obok ukochanej osoby, dać jej swój czas i uwagę.
Dziękuję za rozmowę.
|