Między matką a macochą
rozmawia Janina Koźbiel
Grubo ponad dziesięć lat żyłeś w Wielkiej Brytanii. Co ten okres w Tobie zmienił?
Mówisz „ponad dziesięć lat”, ja natomiast odbieram ten okres jak pół życia. A co on zmienił? Perspektywę patrzenia na świat. Wiem, dla bojących się zmian brzmi to groźnie, ale ja chwalę sobie właśnie tę nową perspektywę; może nawet bardziej niż inne wydarzenia, które często uważamy za kluczowe w naszym życiu, na przykład zdobycie dobrze płatnej pracy, budowę domu czy ślub. A jest tak, ponieważ przestałem myśleć o sobie jako o Polaku, a zacząłem jako o człowieku. I tak samo patrzę na innych ludzi, tj. nie przez pryzmat ich miejsca wychowania, kultury czy tradycji, ale ich charakteru, nastawienia do życia. Wszelkie uogólnienia prowadzą do tworzenia może wygodnych, lecz niestety ograniczających stereotypów, a ja ich unikam jak ognia.
Jakie warunki powinien spełnić emigrant, by nie żałować decyzji o wyjeździe?
Myślę, że przymusu nie ma w niczym, istnieją jednak pewne żelazne zasady, których warto się trzymać, by pobytu na emigracji nie żałować i cokolwiek dzięki niemu skorzystać, a nie przeturlać się na przykład po Londynie niczym po swoim rodzinnym mieście. Tak więc wyjeżdżając gdziekolwiek, nawet na krótką wycieczkę, dobrze byłoby odrzucić wszelkie stare miary i nastawić się na to, co nowe. Warunek podstawowy to pełna otwartość, bo jeśli przebywając w nowym miejscu, uprzemy się, by żyć po staremu, to naprawdę wszystko nas będzie tam uwierać i boleć. Dla jasności, pozwól, że spuentuję to anegdotą z życia wziętą. Mamy z Ewą w Londynie swój ulubiony chiński supermarket. Zawsze gdy byliśmy w nim na dziale mrożonek, spotykaliśmy tego samego rodaka, pracującego tam od lat. Pewnego razu spytaliśmy go, czy zna te wszystkie produkty, które wykłada na półki. A on nam na to, że nie zna i że znać nie chce. I opowiedział, jak raz zachciało mu się egzotyki i pojechał sobie do Paryża, ale tam wcale mu się nie podobało, bo, cytuję: „Nie było jak w rodzinnym Świnoujściu”. No cóż, z takim podejściem do nowego nie ma siły, byśmy się na innym kraju czy kulturze nie zawiedli.
Wróćmy do początków... Jak to się stało, że wessała Cię nauka angielskiego - już w podstawówce? Miałeś szczególną motywację?
Miałem to szczęście, że od podstawówki aż do matury prowadzony byłem przez jedną nauczycielkę, a ta była znakomita; to jej zawdzięczam zainteresowanie nauką języka. Co jednak znamienne, pani Zofia Zatorska zaszczepiła bakcyla nauki tylko mnie oraz małej garstce w klasie. Pamiętam jej wychyloną w naszą stronę głowę; do nas właściwie te swoje lekcje kierowała, podczas gdy lwia część klasy robiła swoje rzeczy. Jakby mogli, toby stamtąd oknem wyszli - a dziś niejeden z nich mówi mi: „Ale głupi byłem”. Niestety, teraz to już musztarda po obiedzie. Po latach, prowadząc własne zajęcia w moich klasach językowych, często wspominałem panią Zofię i jej dydaktyczne metody.
Ale nie poszedłeś na anglistykę, tylko na geografię?
Zawsze mnie świat interesował. Już w dzieciństwie miałem taką fajną mapkę z zakreślonymi ciekawymi miejscami, które planowałem poznać. Wyszło więc szczęśliwie, bo już w wieku 27 lat, gdy pierwszy raz wyjechałem na Wyspy Brytyjskie, naukę języka miałem okazję kontynuować w jego naturalnym środowisku, doświadczając brytyjskiej kultury.
Napisałeś znamienne zdanie: Poczynione przez te wszystkie lata obserwacje Wyspiarzy i ich sposobu na życie nie miałyby głębi, którą zyskały po tym, co zobaczyłem w szkole. Uściślijmy: zobaczyłeś od środka, patrząc z perspektywy nauczyciela. Na co oni stawiają w edukacji?
W brytyjskiej szkole, oprócz nauki przedmiotów, uczą również umiejętności „miękkich”; spory nacisk kładzie się na przykład na rozwijanie kreatywności. Widziałem też, jak wygląda wyrabianie w młodym Brytyjczyku przekonania, że stać go właściwie na wszystko, co tylko chce osiągnąć - oczywiście pod pewnymi warunkami. W szkole, w której pracowałem wolontaryjnie, minimum raz na tydzień organizowane były apele. Ich tematy bywały różne, ale szczególne wrażenie zrobił na mnie jeden z nich. Prowadzący go osobiście dyrektor zaprezentował sukces jako rezultat połączenia ciężkiej pracy z pozytywnym myśleniem. Motywem przewodnim tego apelu, a właściwie pogadanki, była puszczana w kółko w tle piosenka „You can get it if you really want” (Zdobędziesz to, jeśli tylko chcesz). A potem na lekcji nauczycielka zagrzewała swoje maluchy okrzykami „Jesteśmy najlepsi!” lub podobnymi. Jestem przekonany, że gdy będziesz robić tak przez wszystkie lata nauki, na koniec szkoły wypuścisz w życie trzydziestu nowych nieustraszonych obywateli „skazanych na sukces”, przynajmniej w ich własnym pojęciu. Jedna ważna obserwacja z brytyjskiej szkoły: nieustanna, niezmordowana promocja nastawienia Yes, I can (Tak, mogę). A takie nastawienie to swoisty kamień węgielny brytyjskiej mentalności.
Podkreślasz w książce nastawienie Wyspiarzy na indywidualizm, a jak jest ze współpracą indywidualistów? Jak się do tego wdraża?
Rzeczywiście, na pozór brzmi to jak próba godzenia wody z ogniem, ale naprawdę jest to wykonalne. Stałym elementem szkolnych zajęć są tzw. biznesowe przedsięwzięcia. Uczestniczyłem ostatnio w jednym z nich, zorganizowanym przez starszaków jako atrakcja dla młodszych klas, a także jako okazja do odłożenia sobie pewnych funduszy na wycieczkę klasową. W imprezie brała udział cała szkoła w tym sensie, że rodzice dzieci z młodszych roczników przeznaczyli dla swoich pociech po kilka funtów, by te - pod okiem swoich nauczycieli - mogły wydać swoje drobniaki na przygotowane atrakcje. Należały do nich rozmaite gry zręcznościowe, sklepik z różnościami czy oblegany przez dziewczynki punkt ze zmywalnymi tatuażami. Cała impreza była bardzo udana, a widziałem w niej jeden wspólny refren: uprzejmość oraz gotowość do niesienia pomocy. Te elementy to fundamenty ich działania. I muszę przyznać, że organizujące imprezę starszaki były bardzo cierpliwe wobec maluchów, grzecznie i spokojnie im tłumaczyły, co i jak w danej grze trzeba robić; gdy coś maluchowi upadło, podnieśli, jeśli trzeba było coś przytrzymać, przytrzymali, a przy pobieraniu opłaty nikomu z nich nawet nie przeszłoby przez myśl, by malucha okantować na wydawanej reszcie - a przecież sześcio-, siedmiolatki nie umieją jeszcze dobrze liczyć, byłoby więc to łatwe. Ciekawe jest natomiast to, że pomaganie po brytyjsku wyklucza współpracę w oszustwach, nie ma tam na przykład ściągania jeden od drugiego.
A relacja nauczyciel - uczeń? Jak w ogóle wygląda brytyjski stosunek do ich własnych autorytetów, który zaczyna się kształtować właśnie w szkole?
Ta relacja jest zdrowa; widać wyraźny rozdział między respektem i zabawą. Na Wyspach nie widziałem takiego zjawiska, by mieszano poszanowanie ludzi czy wartości z poszanowaniem symboliki. Wyobraź sobie, że w czasie wspomnianej imprezy jedną z atrakcji było strzelanie z zabawkowego pistoletu do puszek z nalepionymi na nie podobiznami nauczycieli, w tym samego dyrektora szkoły. Aż rozglądałem się po obecnych na placu nauczycielach, lecz wszystko było okej - nikogo to nie oburzało, i widać było, że dzieci również nie kryły się ze swoim pomysłem, nie było to dla nich hultajskie naigrawanie się z dyrektora, ale zwykła zabawa bez podtekstów. Pamiętasz chyba spory o orła z czekolady albo incydent z polską flagą wetkniętą w psią kupę? Na Wyspach natomiast bez problemu kupujesz deskę klozetową we wzorki a la brytyjska flaga, papier toaletowy w główki Królowej czy popielniczki z wizerunkiem Williama i Kate - i to wszystko jest jak najbardziej okej.
Rozumiem, że po tym doświadczeniu stałeś się rozumiejącym odbiorcą Monty Pytona. Dla mnie zawsze było zagadką, jak Brytyjczycy - w swojej masie - godzą słynną angielską flegmę (że nie użyję określenia stoicyzm po angielsku), grzeczność jako genetyczną cechę i przyzwolenie dla żartów tego latającego monstrum. Masz na to odpowiedź?
Przyznam, że fanem Monty Pythona byłem jeszcze w Polsce. Tutaj natomiast zacząłem oglądać ich skecze w wersji oryginalnej i muszę powiedzieć, że przy tym typie humoru wersja polska jest dramatycznie zubożona - lecz bynajmniej nie przez nieudolność tłumaczenia. Po prostu tam jest dużo natrząsania się ze spraw (wtedy) bieżących kraju lub z typowo brytyjskich zachowań, a tych - nie mieszkając dłużej na Wyspach - nie ma się szans poznać, więc i dany skecz będzie niezrozumiały, zaś tłumaczenie skazane na spłaszczenie wątku. Jeśli jednak - co już mówiłem - od dziecka rozdziela się śmiech z ludzi od śmiechu z ich zachowań oraz symboli, wtedy naturalną konsekwencją będzie napakowanie skeczy humorem ciętym i skierowanym nie na osoby, ale na społeczne zjawiska oraz ludzkie zachowania - a stąd już bliska droga do tego, by śmiać się również z własnych zachowań. Dodajmy jeszcze do tego ich naprawdę wysoki próg tolerancji, a żarty w stylu Monty Pythona przestają być obraźliwe czy obrazoburcze, ale stają się narzędziem do wiwisekcji społeczeństwa, i to najzupełniej naturalnym narzędziem.
Powiadasz, że w ich stosunku do wykształcenia nie ma pędu do magistra?
Nie ma. Licencjat na Wyspach to już poważna sprawa; wszystko powyżej to „mózgi”, ha, ha! Tak, nie ma ciśnienia na studiowanie dla samego rozwoju, dla prestiżu lub wynikającego ze snobizmu, co chyba nadal jest tak powszechne u nas. Szkoła wyższa na Wyspach nie jest bezpłatna; to droga impreza, stąd nastawienie, że skoro masz dyplom, to po coś ten papier zrobiłeś. Z kolei z tego podejścia do wykształcenia wynika inne podejście do procesu rekrutacji oraz pracy. Im nie chodzi o samo znalezienie pracy, ale dopasowanie potrzeb człowieka, to jest jego przygotowania i umiejętności, do wymagań oferowanego stanowiska. Dam kolejny przykład ze środowiska szkolnego. Mając dyplom w pełni wykwalifikowanego nauczyciela, wystartowałem swego czasu na stanowisko asystenta nauczyciela. Prowadzący rozmowę dyrektor powiedział mi wtedy, że stanowisko asystenta jest nie dla mnie, bo ja jestem overqualified, czyli że mam za duże kwalifikacje. I co z tego, że tłumaczyłem panu dyrektorowi, że zgadzam się na pracę poniżej swoich kwalifikacji, że to dla mnie okej i że ja CHCĘ tak pracować. Tamtej pracy nie dostałem, będąc niejako „zmuszony”, by szukać czegoś bardziej odpowiadającego mojemu wykształceniu.
A funkcjonowania w demokracji uczą swoje pociechy? Czy na przykład wybory odbijały się jakimś echem w Twojej szkole?
Moja pierwsza wizyta w szkole przypadła na 8 maja, a więc dokładnie nazajutrz po brytyjskich wyborach parlamentarnych, a na dwa dni przed pamiętną pierwszą rundą naszych ostatnich wyborów prezydenckich. W klasie nadal wisiał używany poprzedniego dnia dziecięcy punkt głosowania z doczepionymi małymi urnami. Jak się później dowiedziałem od wychowawczyni, kilka dni wcześniej przeznaczono całe zajęcia na tworzenie dziecięcych partii politycznych. Każde z trzydzieściorga dzieci w naszej klasie najpierw wyartykułowało swoją wizję uprawiania polityki, następnie można było się z innymi dziećmi jednoczyć, dzieci siadały przy osobnych stołach i tam formułowały credo swoich partii. Widziałem ulotkę na przykład Partii Miłośników Przyrody, która chciała wolności dla wszystkich więzionych dzikich zwierząt, ulotkę Partii Poprawy, chcącej wszystko poprawiać na lepsze czy Partii Dziecięcej Jedności. W dzień prawdziwych wyborów każde z dzieci mogło oddać swój głos na którąś z partii, po czym urny zostały od razu komisyjnie opróżnione, a głosy policzone, tylko z niewielką asystą Lucy, ich nauczycielki - czyli wszystko odbyło się dokładnie tak, jak odbywa się w realnych brytyjskich okręgach wyborczych. Tak właśnie uczą tam swoich przyszłych obywateli, na czym polega sprawiedliwość i - powszechna na Wyspach - transparencja.
Nie w pełni rozumiem Twój stosunek do idei multikulti, wcielanej tak gorliwie w życie przez Brytyjczyków... Ale zacznijmy może od opisu klasy, z którą pracowałeś? Jak wyglądał jej skład?
To była zwykła szkoła publiczna i nie w Londynie, ale w podlondyńskim miasteczku, co oznaczało, że skład był o wiele bardziej angielski, niż tego spodziewałabyś się w samej stolicy. Mimo to mniejszości nadal były widoczne: było dwóch jasnych Murzynków, chyba siódemka hinduskich dziewczynek, ale reszta to dzieci rdzennych Anglików. I żadnych dzieci polskich czy „z Kontynentu”. Temperamenty, usposobienia i zdolności bardzo rozmaite. Podstawowa różnica między klasą polską a brytyjską to podział dzieci na podgrupy, każda złożona z szóstki dzieci, siedzących przy osobnych stołach. Co bardzo ważne, dobór przy nich nie jest przypadkowy i na każdym przedmiocie inny, tzn. taki, który uwzględnia zdolności danego dziecka z danego przedmiotu. Tak więc owe stoły to swoisty instrument, pozwalający Brytyjczykom uwzględniać te rozbieżności, a przez to respektować zasadę ważnego dla nich indywidualizmu w nauczaniu. W rezultacie w brytyjskiej szkole nie ma takiego pojęcia jak powtarzanie roku; tam promocję z klasy do klasy uzyskają wszyscy. W takim systemie każde dziecko ma szansę na rozwój w tym, w czym jest dobre. Są też oczywiście minusy takiego rozwiązania, jest ono też sporym wyzwaniem dla nauczycieli, ale systemu idealnego chyba jeszcze nie wynaleziono.
Wśród dzieci różnych kultur nie ma nietolerancji?
A dlaczego miałaby być? Dla nich inny kolor skóry to jak dla nas inny kolor włosów lub inny wzrost, czyli coś normalnego. Dzieci to tylko dzieci, one chcą się przede wszystkim bawić, jeśli więc Murzynek znajduje najlepszego kolegę do zabawy w dziecku białym, nie w głowie będzie mu rasizm czy inne wymysły dorosłych. Skład klasy dziewięciolatków, w której pracowałem, to był po prostu naturalny rezultat przypadku, że akurat takie dzieci urodziły się w tym roczniku w tej okolicy. Nikt na Wyspach nie patrzy, że inna rasa, inna religia - wszyscy zwyczajnie idą jednym systemem i problem jakichkolwiek odmienności rozwiązuje się sam, a właściwie inaczej: inna nacja czy religia to na Wyspach żadna „odmienność”. To jest ich codzienność. A ja pamiętam, jak w 1995 roku przez pierwsze dni oglądałem się za przechodzącymi obok mnie Murzynami czy innymi egzotycznymi twarzami. Oczywiście niby dyskretnie, ale dla tubylca musiałem wyglądać na postrzelonego! Tak więc, na etapie szkoły, polityczna poprawność Wysp nie kłóci się z praktyką dnia codziennego.
A potem już tak nie jest?
Szkoła mówi swoje, lecz w domu lub na podwórku przekaz może być już inny. Tam, w odróżnieniu od poprawnego środowiska szkoły, dorośli nie mają już żadnych zahamowań. Dorastający Brytyjczyk kiedyś tę jawną niespójność przekazu zauważa, a co się wtedy dzieje w głowie człowieka, łatwo sobie wyobrazić. Kwestia, czyj wpływ jest większy: poprawnej szkoły czy niepoprawnego podwórka, radykalnego sąsiada, wujka.
Pokazałeś przykład tej niespójności, opisując atmosferę wokół tak zwanych londyńskich zamieszek z 2011, zapoczątkowanych zastrzeleniem Czarnego na ulicy. A - jeśli dobrze odczytałam Twój przekaz - główne źródło problemów widzisz w poprawności politycznej. Mógłbyś dokładniej wyjaśnić swoje stanowisko?
Może zaznaczę, że nie jest to tylko moje stanowisko - tak myśli brytyjska ulica, tak myślą znajomi. Natomiast temat jest zwyczajnie zagłaskiwany, jakby nie istniał. Oficjalnie każdy przejaw rasizmu jest na Wyspach karany surowo, wszystkie oficjalne ciała, jak np. policja czy gmina, są uczulone na punkcie rasistowskich zachowań. Jednak zgodność różnych narodowości buduje się na bazie wzajemnego odkrywania kultur - nie religii, kultur - natomiast cały radykalizm wynika właśnie z religii, a dokładnie z ich niedopasowania, wręcz powiedziałbym wzajemnego wykluczania się, szczególnie jeśli chodzi o chrześcijaństwo oraz islam. To tu powstają największe tarcia. Ale o tym aspekcie multikulti Wielka Brytania rozmawiać nie chce i nie będzie, bo to automatycznie otwierałoby drogę (w ich pojęciu) do „obrazy uczuć religijnych”, a tego Brytyjczyk nie zrobi za nic w świecie. Szybciej skłamie, powie, że okej, ale nie posunie się do kontestacji czyichś przekonań religijnych. I problem gotowy.
Że cały radykalizm wynika z religii? Mnie się wydaje, że raczej z manipulacji religią, którą nagminnie posługują się politycy, chcący zapanować nad masami. Im chodzi o władzę i kasę, a nie o zbawienie duszy.
Ależ oczywiście, że ich celem nie jest zbawianie dusz, ale obrona interesów swego kraju, a ta też bywa pojmowana bardzo różnie. Niemniej, jeśli już mowa o manipulacji religią, to czyż uporczywe przekuwanie czynników czysto religijnych, a więc emocjonalnych, w nienaładowane emocjonalnie przejawy kultury nie jest właśnie taką manipulacją? Ale postawa polityków wynika poniekąd ze światopoglądu ich wyborców, szczególnie na Wyspach. Inna kwestia, to wątpliwość, czy wszyscy wyznawcy wszystkich religii świata są pokojowo nastawieni do innowierców... Niestety, obserwujemy raczej hordy religijnych zawziętuchów, których misją jest zbawienie duszy - mojej, Twojej i Czytelnika - niezależnie od naszej woli. Nie bądźmy więc hipokrytami i nazywajmy rzeczy po imieniu. Zabawię się przy tej okazji w proroka i powiem, że według mego rozeznania kwestii multikulti, to religijny radykalizm - dodatkowo rozzuchwalany polityczną poprawnością - będzie odpowiedzialny za konflikty na skalę globalną.
Czy jakieś przejawy religijności - już nie wspomnę o „radykalizmie zawziętuchów” - widać gołym okiem w Londynie?
Przejawów religijności na Wyspach jest wiele, w większości są jednak odbierane właśnie jako elementy kultury, jako tradycje narodów. W szkole nie uczą o innych religiach, a więc wierzeniach czy przekonaniach innych nacji, lecz o „innych kulturach”, a więc odmiennych zwyczajach. Dla mnie wytłumaczeniem takiego podejścia jest fakt, że Brytyjczycy to w praktyce osoby niewierzące. Zauważyłem, że ich tolerancja wynika nie tyle z szacunku do innej wiary, ile ze świadomości, że dla wierzących mniejszości wiara jest fundamentem ich życia. Dla Wyspiarzy natomiast religia to piękna architektura kościołów czy meczetów, to - egzotyczne dla nich, a tradycyjne dla mniejszości narodowych - stroje i tak dalej. Ale za tym idzie też przyzwolenie na ramadany i inne religijne obrzędy, nierzadko będące zwykłymi dziwactwami w pojęciu świeckim, korzystającymi jednak z ochronnego parasola państwa, które „szanuje religijną odmienność”. I daje na jej kultywowanie pieniądze z państwowej kasy. To właśnie dlatego na przykład mer Londynu Boris Johnson nie ma problemu, by w hinduskie święto mieć założony na szyję tradycyjny modlitewny naszyjnik z kwiatów oraz dostać na czoło namalowaną czerwoną kropkę, symbol błogosławieństwa hinduskiego bóstwa. Dla wielu Wyspiarzy to, co pozytywne w idei multikulti, to bogactwo, które oddziałuje na ich zmysły: słuchu, wzroku i smaku. Bo tu chiński takeaway, turecki kebab, muzułmański meczet i polski sklep sąsiadują ściana w ścianę z brytyjskim pubem. Nie powiem, sam stopniowo uczyłem się korzystać z tej mnogości; wiedziałem na przykład, że tylko w ramadan mogę dostać w supermarkecie największe (a przez to najtańsze) paczki migdałów, podczas gdy poza tym czasem będą one dostępne tylko w małych, sporo droższych, opakowaniach.
Poprawność polityczną w sprawach multikulti nazywasz w książce „pudrowaniem” problemów... Co proponowałbyś w zamian?
Rzecz niestety na Wyspach chyba niemożliwą, choć jakimś sposobem możliwą w innych krajach anglosaskich, np. Australii. Z tego, co wiem, tam aż tak nie patyczkują się z imigrantami stwarzającymi problemy. Nie chcesz akceptować reguł naszego kraju i naszej kultury? Wynocha z kraju. Po prostu. Tak tam robią. Dlatego może - na zasadzie analogii - na Wyspach powinni postępować podobnie. To jednak wymagałoby od Brytyjczyków wzięcia na celownik pewnych grup etnicznych oraz ich jawnego rozpracowywania, co wnet spowodowałoby lawinę politycznie poprawnych protestów - i niekoniecznie tylko ze strony napiętnowanych mniejszości, ale też samych Brytyjczyków, tych oczywiście politycznie poprawnych. Ale cóż - tak jest i będzie dopóty, dopóki czyjaś religia będzie dla nich tylko kulturą, częścią tradycji. Tak więc, wbrew pozorom, zapudrować problem jest najłatwiej.
„Wynocha” i „nie patyczkują się” to nie są słowa obojętne emocjonalnie. Świadczyć mogą, choć nie muszą, o tłumionej agresji wobec tych, którzy chcieliby przejść drogę podobną do Twojej. Czyżby udzielił Ci się klimat ostatnich dyskusji o imigrantach z Południa i strach z ich napływem związany? Syty głodnego nie zrozumie?
Syty głodnego rozumie, bo sam był niegdyś głodny. Stąd też wie, że rękę sytego, który hojnie daje, wypada całować, a nie gryźć. Zresztą, czy naprawdę głodny wybrzydza na to, co daje mu syty? Czy prawdziwie głodny ma w ogóle siłę do podskakiwania, do gryzienia? Tymczasem gdy widzę obrazki, na których oglądamy, co wyprawiają niektórzy niby-głodni, odnoszę wrażenie, że oni wcale nie są głodni, ale mają jakiś inny powód, zapewne ukryty, dla którego tak prą na tzw. Zachód, w tym do Polski. Mierzi mnie więc, gdy odruch obronny sytego przed jawną agresją niby-głodnych prezentowany jest jako rasizm, niesprawiedliwość i brak empatii wobec głodnych. Poza tym, gdy ktoś mnie zaczyna gryźć, nie dam sobie zabrać prawa do obrony koniecznej, włącznie z się odgryzieniem, że się tak wyrażę.
A jakie warunki trzeba spełnić, aby zostać Brytyjczykiem? Prześwietlają na Wyspach duszę i intencje aspiranta?
Poniekąd to robią, gdyż w aplikacji o obywatelstwo brytyjskie istnieje wymóg, aby dwie osoby
o tzw. nieposzlakowanej opinii - w tym jeden Brytyjczyk - wystawiły opinię o wnioskodawcy. Poza tym niewidzialne intencje z czasem wychodzą na jaw w widzialnych czynach aplikującego, zaś niektóre wnioski bywają odrzucane. Jak to więc jest z tym prześwietlaniem, niech każdy odpowie sobie sam. A że służby specjalne na Wyspach prześwietlają pewne środowiska, to jest oczywiste, choć tak samo oczywiste jest, że nikt tego nie przyzna oficjalnie. Gdyby to zrobili, to dopiero byłaby draka! Mam nadzieję, że te informacje wyjaśniają Ci mój krytyczny stosunek do politycznej poprawności oraz dlaczego taki kraj jak Wielka Brytania jest niejako zmuszony do wspomnianego pudrowania problemu.
Ty masz obywatelstwo?
Nie, nie mam go i nigdy się o nie nie starałem. Dla mnie słowo „przysięga” wiele znaczy, nie przeszłoby mi więc przez gardło przysięganie wierności Królowej, której funkcji niezbyt jestem przychylny, ale ostatecznie to przecież nie moja sprawa, kogo Brytyjczycy sobie hołubią. Jednak wielu moich znajomych Polaków (nieznajomych również) właśnie taką procedurę przechodzi lub już ją przeszło, choć nie jest to wcale takie łatwe, a i sporo kosztuje. Podejrzewam, że robią to nie z miłości do Zjednoczonego Królestwa, lecz do jego waluty, zaś motywują ich pogłoski - według mnie dużo na wyrost - o wyjściu UK z UE, co oznaczałoby wtedy ich wątpliwy status imigracyjny.
A jakie są przywileje rezydenta, którym zapewne jesteś?
Nie są większe od tych, które przysługują mi jako obywatelowi państwa członkowskiego Unii. Śmieszne, ale mój dokument rezydenta przydał się jedynie raz: gdy załatwiałem sobie pracę w Chinach.
Dlaczego wyjeżdżasz do Chin?
Przede wszystkim, by przeżyć coś nowego, coś, co z pewnością wzbogaci moje życie, tak jak wzbogaciło się ono w okresie mieszkania w UK. Czuję w sobie zew natury - pamiętasz moją mapkę? Zresztą to raczej ostatnia chwila na taki szalony ruch. A dodatkowo jest to szansa, bym wrócił do oryginalnego zawodu nauczyciela, a więc abym zrobił coś bardziej pożytecznego dla ludzkości niż składanie broszur i ulotek na zamówienie pazernych koncernów. Dla niektórych firm odmawiałem pracować; nieraz zdarzało mi się składać tekst, którego pokrętność najchętniej bym obnażył przed ich klientami. W nauczycielstwie natomiast mam poczucie spełniania jakiejś misji, powołania; no i mój „klient” jest o wiele bardziej wdzięczny.
Starałeś się w sobie zwalczać przy pisaniu wyższość w stosunku do rodaków, którzy nigdy nie opuścili kraju?
Jeśli wyższość rozumiemy jako zadzieranie nosa, to z pewnością nie mam z tym problemu, więc nie musiałem się starać. Z drugiej strony, jestem świadom swojej - jako emigrant - szerszej perspektywy. Wielu jest podróżników palcem po mapie, a to zazwyczaj oni pierwsi gotowi są do osądzania, oceniania, porównywania. Myślę więc, że uzyskanie tej nowej perspektywy może być dla wielu czytelników jedną z przynęt do zapoznania się z „Przystankiem” i do próby zrozumienia, co taka perspektywa robi dobrego z człowiekiem.
A zderzyłeś się z negatywnymi ocenami emigrantów?
Nie jeden raz. Wychodzą one przy wielu okazjach, na przykład przed kolejnymi wyborami w Polsce. Zewsząd słyszę głosy wątpliwości, czy emigranci mają prawo moralne, by głosować w sprawach kraju, w którym nie mieszkają i którego sprawami ponoć nie żyją tak jak ich rodacy mieszkający w Polsce. Moja riposta jest wtedy zawsze taka sama: dziś jestem tu, ale jutro mogę być już Twoim sąsiadem, a do tego mam niezaprzeczalne prawo. Poza tym sporem jest jeszcze inna kwestia do wyjaśnienia, chyba jeszcze bardziej drażliwa: czy emigrant to człowiek sukcesu, nieudacznik czy tchórz? Może nieudacznik, bo widocznie nie umiał poradzić sobie we własnym kraju, a może to tchórz uciekający do łatwiejszego życia...? Kiedy to ja jestem adresatem tych i podobnych zarzutów, spływają one po mnie jak po kaczce, niemniej jeśli słyszy je nowicjusz i są one wypowiedziane pod jego adresem, może poczuć na sobie dużą presję. Jedno jest oczywiste: emigracja nie równa się zdradzie narodu, jakiemuś magicznemu zatraceniu polskości z racji samego wyjazdu. Przecież człowiek to nie drzewo, które stoi w miejscu. Jeśli więc nawet kiedyś wyjechać musieliśmy, nie znaczy to, że wrócić nie możemy - lub nie chcemy. Wziąć tylko trzeba pod rozwagę fakt, że z czasem człowiek - jak to drzewo - puszcza korzenie i nagle nowa gleba może zacząć mu służyć lepiej, niż służyła stara.
W Twojej książce cenne są opisy realnych sytuacji, ale zbudowałeś przy tym niejedną metaforę. Interesujący wydaje mi się wpisany w nie obraz macochy i matki. Mógłbyś w podsumowaniu podjąć się samooceny: co zawdzięczasz matce, a co macosze?
Matka to baza, to punkt wyjścia. Dla mnie jest nią oczywiście Polska. To do niej podświadomie przyrównuję wszystko i wszystkich. Ale to też ona, matka, a konkretnie jej sytuacja ekonomiczna, jako efekt sytuacji politycznej, mnie od siebie wygoniła. Tak więc poszedłem szukać macochy. I taką znalazłem. Dobrą, życzliwą, nietrzymającą za tak zwaną mordę, by wszystko robić po nowemu, a stare zapomnieć i odrzucić precz. Wielka Brytania na pewno mnie nie naturalizowała - ona zwyczajnie dała możliwości rozwoju. I za to jestem jej wdzięczny. Gdy więc wracać będę z Chin czy skąd tam jeszcze, z pewnością będę rozważał powrót pod jej skrzydła. Oczywiście nadal nie zapominając, gdzie pierwsze mleko piłem.
Dziękuję za rozmowę. I życzę, aby chiński przystanek był równie owocny.
|