Cortázar w ogniu
Dla wielu miłośników pisarstwa Piotra Ibrahima Kalwasa jego najnowsza książka może być niespodzianką. Pojawia się w niej wprawdzie wiele obecnych w nim już wcześniej tematów i motywów, ale przedstawione są w sposób mniej intuicyjny, z większym dystansem, świadomie i konsekwentnie przetworzone. Tym samym autor - jakkolwiek ważny jako podstawa wszelkiego doświadczenia - schodzi na drugi plan. Tym samym rodzi się nadzieja, że czytelnik nie tyle będzie tropił zawirowania biografii, ile zaciekawi się zagadkami bytu, natury czasu, istoty pamięci, podąży tropem pytań o możliwość międzyludzkiego porozumienia czy źródła ludzkiego okrucieństwa, ujawniającego się spontanicznie lub w służbie idei. A po zakończonej lekturze tomu dziesięciu opowiadań pozostanie z nimi dalej. Sam na sam.
Kalwas nie udaje, że na te trakty ludzkiej myśli wkracza jako pierwszy ani że wędruje po nich jako jedyny. Jak na namiętnego i zdeklarowanego samouka przystało, taszczy pokaźną bibliotekę. Bez Cortázara, Schulza, Gombrowicza, Szekspira, Becketta, Platona, bez Coltrane'a, Haifetza, Bacha nie byłoby tej podróży w czasie i przestrzeni. Jej przystanki są tyleż realne, co symboliczne. Wydeptane w młodości ulice Warszawy, wioska na granicy Togo i Ghany, nobilitowane przez obecność Gombrowicza Vence, świątynia w Czennaju, plaża w Aleksandrii, plac nieopodal rue de Gergovie w Paryżu stają się miejscami magicznymi, dokonuje się w nich przedziwna alchemiczna przemiana - okruchy życia stają się najwyższej próby poezją, czas i przestrzeń zmieniają swój sens. Możliwe są najbardziej nieprawdopodobne przeskoki czasowe i najdziwniejsze spotkania - Szekspirowskiej Mirandy ze współczesną kobietą w nigabie, hinduskiego jogina z żoną Jana Sebastiana Bacha, Pana ze „Sklepów cynamonowych” z hitlerowcem Guentherem, zabójcą Brunona Schulza. W niej zblazowani warszawscy młodzieńcy mogą spontanicznie mówić dialogami z Becketta, a nagi mężczyzna, niechybnie alter ego autora, ukryty za oliwnym drzewem, oglądać narodziny Platona. Zawsze przenika się z Teraz, Tu zawiera w sobie Wszędzie.
Podobne pragnienie towarzyszyło Kalwasowi przy pisaniu „Domu”; zszywał barwny patchwork z okruchów wspomnień, publicystycznych interwencji w rzeczywistość, opisów statycznych i dynamicznych, cytatów, parafraz i strzępów fabuły. Ignorował przy tym reguły literatury dobrze skrojonej, jak pewien jej typ nazywają racjonalistyczni Francuzi. W tomie najnowszym pozostaje wierny konwencji opowiadania, bardziej dba o jednolity klimat i nastrój każdego z nich, co czyni je łatwiejszym w lekturze także dla mniej wyrafinowanego i otwartego na szaleństwa czytelnika. „O niczym”, „Lipcowa niedziela”, „Król much” czy „Truskawki” wyraźniej niż pozostałe przywołują rzeczywistość PRL, dzieciństwa i młodości samego autora, można je więc czytać jako sentymentalno-ironiczny, zbudowany na anegdocie zapiśnik z tamtych lat. I one jednak - włączone do tomu „Tarika” - stają się fragmentem ściganej przez Kalwasa usilnie Jedni, emanują niespodziewanym blaskiem, włączają się w kosmiczny porządek, który próbowali rozpoznać i opisać tytani myśli - Szekspir, Cortázar czy Gombrowicz.
O ile jednak w owym zapiśniku - jak to roboczo nazwałam - swoisty peerelowski absurd nie zawsze tworzy nową jakość, nie mąci więc przesadnie obrazu samej rzeczywistości, a na pierwszy plan w odbiorze czytelnika może wysuwać się po prostu marka wina, głupota nauczycielek czy rodzaj sera żółtego, a mizeria z ogórków i kotlet mielony - stanowić o istocie czytelniczych emocji, o tyle takie opowiadania jak „Deszcz” czy „Tak, dla wszystkich ten sam ogień” są próbą uchwycenia podszewki bytu, wprowadzają w specyficzny Kalwasowski zaświat, w którym przypadek okazuje się żelaznym prawem, a człowiek ze swoją niezłomną wolą i megalomanią nie różni się niczym od strzępu papieru śniadaniowego targanego przez wiatr. Zatrzymać go w tym bezwolnym locie może jednak nagły wstrząs, błysk metafizycznego piękna. Najczęściej takie zbliżające się błyski autor „Tariki” sygnalizuje obrazem zakorzenionym mocno w kulturze egipskiej - małych czarnych żuków; a potrafi je skrzesać nawet przy pomocy opisu zwykłego kamienia z plaży.
Prawdy, które objawiają się w takich wstrząsach, sprawiają, że w czytelniku rodzi się pełna zgoda na to, co czyta, jego - nawet najbardziej rozpanoszone - „Ja” kurczy się skromnie, by zrobić miejsce innej świadomości, pozwolić się w niej rozgościć. W takiej - po Pauletowsku rozumnej - lekturze przestaje razić okrucieństwo świata, banalność opisywanych ludzkich zachowań, małostkowość nadmuchanych współczesnych wielkości; czytelnik pokornieje i łagodnieje, zamienia się w samo widzenie i samo słyszenie. Ale po tej alchemicznej przemianie inaczej już widzi tę samą markę wina, głupotę nauczycielek i rodzaj żółtego sera, niezależnie od tego, czy lubił łagodny czy ostry. Widzi je jako istniejące, przechowane w pamięci jak żywe. Więc piękne.
Nie przypadkiem tom dopełnia „Rozmowa przed katedrą”, lament nad upadkiem świata Zachodu. Bo Zachód to dla Kalwasa (patrz wywiady) synonim starej kultury, opartej na książce, na indywidualizmie, na erudycji, na wsłuchiwaniu się w mędrców, w szajchów. Na trwającej od wieków sztafecie pokoleń tych, którzy umieli robić w swojej świadomości miejsce dla innych „ja”, wzajemnie się dopełniając. Ale nie przypadkiem też pojawia się symboliczny stos w „Tak, dla wszystkich ten sam ogień”; sporządzony ku uciesze gawiedzi przy rue de Gergovie nie przypadkiem zawiera w sobie także obraz Cortazarowskiego cyrku; płonie złowieszczo, jest rodzajem memento. I nie przypadkiem z tego Cortazarowskiego cyrku wyjście jest gratis. Wejście, mimo że słono kosztuje, kusi dzisiejszego bogatego snoba tym bardziej. Jak każda śmiertelna pułapka.
Większość opowiadań ma w sobie coś z palimpsestu, czytelnego dla erudytów, wśród których szczególnie uprzywilejowani są znawcy twórczości Gombrowicza. Snuje się więc w nich wewnętrzny dialog. Czasem intymny, prowadzony szeptem, natchniony, ledwie słyszalny. Czasem pełen tłumionego sarkazmu lub autoironii (opowiadanie „Warszawa”). Czasem dobitny, jakby dialogujący krzyczeli z antypodów, wątpiąc, że usłyszą się nawzajem. Autor perfekcyjnie przeplata patos i trywialność, buduje znaczące paralele. Najwyraźniej chce pokazać, jak niewielka jest odległość między arkadyjskim ogrodem ze snu - z miododajną pszczołą składającą słodki pocałunek na ustach niewinnego niemowlęcia - a Schulzowskim ogrodem gwałtu i zbrodni. Jej miara jest oczywista. To człowiecza wolność.
Janina Koźbiel JanKa
|