Pisanie jest koniecznością, niestety
„Tarika”, szósta książka w dorobku Piotra Ibrahima Kalwasa, nie tyle powiadamia o impasie twórczym, w jakim znalazła się proza tego autora, ile ostatecznie przekonuje, że mamy tu do czynienia z pisarstwem nierozwojowym w sensie ścisłym. Mówiąc najprościej: Kalwas drepcze w miejscu i przynudza. To nieeleganckie, brutalne oznajmienie nie ma nic wspólnego z konsumpcyjnym podejściem do literatury, stanowiskiem obcym piszącemu te słowa, nie wynika więc z niedorzecznego postulatu, zgodnie z którym obowiązkiem pisarza jest nieodmiennie zachwycać i uwodzić czytelnika, proponować mu (nam) wyszukane i za każdym razem inne (na ogół fabularne) atrakcje, by nie rzec - fajerwerki. Kalwas przynudza w zgoła innym rozumieniu, a nade wszystko - jest skazany na przynudzanie. To silniejsze od niego. Już tłumaczę, co mam na myśli.
Problem bierze się, jak sądzę, z przymusu pisania. Pisarz notuje: „Tak, chciałem napisać książkę. Kolejną książkę. No, bo co innego miałem zrobić, skoro kilka lat temu podjąłem decyzję, że będę pisał książki? Stałem godzinami, dniami, tygodniami na balkonie mojego aleksandryjskiego mieszkania i myślałem o niej, o nowej książce. (...) Nie miałem żadnego pomysłu, żadnej idei, żadnego punktu zapalnego. Musiałem więc gdzieś wyjechać, bo zawsze wyjeżdżam, jak mam coś napisać”. Wybór padł na Maroko. Jawnie autobiograficzny bohater - tego i pozostałych dziewięciu opowiadań - przybywa tedy do Casablanki, tam natychmiast komunikuje się z jakąś cudownością czy dziwnością. Po arabsku - jak czytamy w odautorskim przypisie - ta ostatnia nazywa się gharib i może być dowolnym zjawiskiem, byle by tylko ów fenomen zaprzeczał rozumowi, kwestionował pewność ontologiczną, pobudzał zmysły, otwierał „drugą przestrzeń”. Gra świateł, sprzężenie dźwięków, mieszanka dziwnych zapachów, jakiś niezwykły widok, doprawdy cokolwiek. Oczywiście najczęściej jest tak, że nosicielem owej dziwności jest przypadkowo spotkany przez naszego podróżnika tubylec. Ten, rzecz jasna, pojawia się po to, żeby wypowiedzieć mądre i głębokie słowa - albo w trybie aforystycznym (wariant krótszy), albo parabolicznym (wariant dłuższy).
Może się zdarzyć, że samo podróżowanie nie wystarczy (przypominam: idzie o konieczność napisania „kolejnej książki”). Wówczas Kalwas udaje się do biblioteki. Jak czytamy w innym opowiadaniu, w którym autor oprowadza nas po swoim domu w Aleksandrii (mieszka tam od czterech lat): „I wreszcie mój pokój, tu jest zasadnicze jądro tych wszystkich bzdur: moja biblioteka. (...) I komputer chiński, na którym piszę”. Dostajemy tedy mnóstwo wypisów (np. z Schulza i Cortazara), przyglądamy się temu, jak Kalwas „dialoguje” - a to z „Burzą” Szekspira, a to z „Dziennikiem” Gombrowicza; jest i Beckett, i Wittgenstein, słowem, cała masa mądrych książek przywoływanych przez autora „Drzwi”, przywoływanych po to, aby móc przezwyciężyć przykrość, o której była mowa w pierwszym cytacie („żadnego pomysłu, żadnej idei, żadnego punktu zapalnego”).
Jest wreszcie trzecia metoda znana z wcześniejszych dzieł warszawsko-aleksandryjskiego pisarza. W narracje podróżnicze wcinają się wspomnienia obejmujące lata dzieciństwa i wczesnej młodości pisarza, ewentualnie - tak jest w Tarice - pojawiają się jako całkiem samodzielne opowieści nostalgiczne („Lipcowa niedziela”, „O niczym”, „Król much”).
W zasadzie od drugiej, a najpóźniej od trzeciej książki stało się jasne, że Kalwas dysponuje ograniczonym repertuarem chwytów literackich. Mam na uwadze - by tak rzec - ograniczenia strukturalno-gatunkowe, nie zaś anegdotyczne, bo tutaj potencjał wydaje się niewyczerpany. Wszak pisarz sporo podróżuje, dużo czyta, a i wspomnień ma zapewne bez liku (dziesiątki zdarzeń ze szkoły, podwórka i letnich wakacji - tak sobie ów rezerwuar wyobrażam). Co mnie w tym przepisie na wytwarzanie „kolejnych książek” uwiera? Chyba to, iż Kalwas chce mnie przekonać, że opowiada o czymś niezwykłym i wyjątkowym. Do jego zapisków z podróży nijak odnieść się nie potrafię, acz wierzę mu na słowo, że przy granicy Ghany i Togo mogły się zdarzyć rozliczne cuda. Jako czytelnik klasyków, komentator i glosator gigantów literatury i filozofii Kalwas wypada, moim zdaniem, blado. A już największe pretensje budzą jego narracje wspomnieniowe. „To było prawie trzydzieści trzy lata temu, na koloniach letnich we wsi Młynarze, niedaleko Ostrołęki” („Truskawki”). Sęk w tym, że to, co wówczas zaszło, ma kapitalne znaczenie jedynie dla autobiograficznego opowiadacza. I to mnie właśnie irytuje - narcystyczna perspektywa, zapatrzenie we własny pępek, przekonanie, że Wielką Księgę, jaką od dziewięciu lat tworzy ten autor, z „ja” pisarskim jako figurą centralną i totalną, należy koniecznie udostępnić światu. Świat bowiem musi zostać bezzwłocznie powiadomiony o tym, dokąd Kalwas podróżuje, co czyta i jakich „przygód” doświadczył w latach 70. i 80. ubiegłego wieku w Warszawie lub pod Ostrołęką.
Powtórzę: kluczową sprawą jest tutaj przymus pisania, o którym autor mówi całkiem otwarcie, za co jestem mu wdzięczny. A także szczerze mu współczuję. Wyobrażam sobie również, iż Kalwas tkwi w pewnym zawieszeniu. Z jednej strony jego proza jest zbyt dobra (językowo, warsztatowo), żeby można ją było zlekceważyć (np. zachęcając autora do założenia bloga i kontynuowania owej Wielkiej Księgi w cyberprzestrzeni), z drugiej zaś strony przedsięwzięcie to pozbawione jest niezbędnego wsparcia. Jakiego rodzaju? Może instytucjonalnego, może towarzyskiego? Dajmy na to takiego, jakim od lat cieszy się Mariusz Wilk.
Nazwisko tego pisarza podpowiedział mi tytuł najnowszej książki Kalwasa. Po arabsku „Tarika” to „droga”, ale - jeśli wolno tak powiedzieć - literacko wyprofilowana. Zupełnie jak „tropa” Wilka, w której mieści się i wędrówka, i linia losu, i pewien zespół osobistych dyspozycji; słowem coś, co można by skojarzyć z prywatną mitologią i zarazem z wyrazistą sygnaturą pisarską. Upieram się, że „Tarika” i „tropa” to niemal analogiczne projekty literacko-egzystencjalne, aktualne i całkiem zgrabne formy „życiopisania”. Gdzie lub w czym tedy widzieć języczek uwagi? Przecież jeden i drugi poczynają sobie tak samo, przy czym jeden z większym powodzeniem. Jeśli ktoś powie, że idzie o różnicę klas, to mnie nie przekona.
W moim odczuciu Piotr Ibrahim Kalwas jest i zapewne na długo pozostanie autorem jednej poruszającej historii - opowieści o konwersji religijnej, o swoim dojściu do islamu, które nie byłoby tak ciekawe, gdyby nie zawierało „mocnej” i przekonującej krytyki kultury i religii Zachodu. Opowieść tę autor rozpisał i zarazem wyczerpał w „Salam” (2003) i „Czasie” (2005). Bynajmniej nie twierdzę, że kolejne utwory nie dorównują dwóm tutaj wymienionym; nie chodzi zresztą o wartościowanie. Idzie o wspomnianą na wstępie nierozwojowość. Czy ona martwi? Niekoniecznie, wszak zawsze można powiedzieć, że Kalwas robi swoje, na nic się nie oglądając. Tyleż kroczy własną tariką, co ją - w głębszym i szerszym sensie - praktykuje.
Dariusz Nowacki
Nowe Książki VI 2012
|