W gorsecie i bez gorsetu
Z przekraczania konwencji gatunkowych czynimy cnotę naszej praktyki wydawniczej. Tak jest z wieloma książkami, ostatnio choćby z „Zapisz zmiany” Katarzyny Zawodnik. Tak jest też z „Wylotem” Olesi Ivchenko. Bo jakże określić ją jako powieść science fiction, skoro tak bardzo koresponduje z dotkliwymi problemami migracji i konfliktów międzykulturowych? Tak przejmująco przedstawia psychologiczne mechanizmy wykluczenia i wzajemnej pogardy.
Dla czytelników, którzy pożądają krótkich formuł i zero-jedynkowego przyporządkowania, poręczna wydaje się etykietka „dystopia”. Faktycznie, świat zbudowany w niej na szlachetnych intencjach nie daje szczęścia wielu bohaterom, wokół których kręci się akcja. Losy dwóch głównych postaci, skupiających na sobie myśli czytelników i angażujących ich emocje, rozpięte są na konflikcie i to w znaczeniu podwójnym. Kobiety nie darzą się sympatią i działają przeciw sobie nawzajem, przy czym nie ma w tym równowagi. Starsza, Ariana Byrd, jest usankcjonowaną prawnie opiekunką Wrony. Obie przeżywają również dramaty osobiste, a nie bez wpływu na to jest ich wzajemna relacja.
Wspomniane wyżej szlachetne intencje są deklarowane przez władze i liderów portretowanego świata, ale w praktyce ograniczane. Przyczynia się do tego zwykły fizyczny brak, dotyczący całej społeczności Nowej Itaki, której nazwa jest sama w sobie obietnicą szczęścia. Wspaniały rozwój przyjaznych technologii nie może zrekompensować w pełni tego, co człowiek i natura stracili w wyniku kryzysu, który dotknął świat, jak to zwykle bywa w gatunku zwanym przez fanów postapo, bo z tą konwencją również niejeden i niejedna skojarzy powieść Olesi Ivchenko.
Brzmi to szczególnie gorzko w kontekście inwazji na ziemię urodzenia autorki (jako dwuletnie dziecko przyjechała z mamą z Kijowa do Krakowa) i zniszczeń, które dotknęły Ukrainę. Ale nie w opisie dewastacji wojennych leży jej wartość - w świecie Nowej Itaki niszczycielska okazała się raczej natura, sprowokowana niechybnie przez człowieka - lecz w wiarygodnym wyrazistym pokazaniu mechanizmów psychologicznych, które uaktywniają się w istotach poddanych opresji, przyciskanych w mocno przyciasnym gorsecie. Ivchenko czerpie ze swojej wiedzy, zdobytej na studiach i ze swego doświadczenia psychoterapeutki, budując przekonujące portrety dwóch kobiet i umiejętnie konstruując pełną napięcia akcję, która odsłania głębokie potrzeby ludzi, prześwietla ich lęki, źródła trudnej do stłumienia agresji i podejrzliwości.
Interesujące jest zwłaszcza napięcie, które noszą w sobie obie bohaterki. Prostsze i zrozumialsze wydać się mogą dylematy Wrony. Wielu współczesnych musi przecież płacić za spełnianie swoich ambicji zdradą ideałów dzieciństwa czy młodości (autorka ciekawie mówi o własnych odczuciach i obserwacjach w wywiadzie, a pisze się też o tym przekonująco z okazji Nobla Annie Ernaux). Awans materialny i społeczny wymaga porzucenia dawnego świata, narażenia się na konflikt z rodziną, wypracowania w sobie dystansu do odziedziczonych przekonań. Poczucie własnej wartości jest jednak nieustannie poddawane próbie, wykonywanie kolejnych zadań wiąże się z koniecznością przyjmowania zewnętrznych ocen (metaforą jest tu kurs prowadzący do wymarzonej pracy). Te szczeble społecznej drabiny - w miarę wspinania się - utrwalają rozdźwięk w emocjach. A rozdźwięk ten, nawet jeśli się zmniejsza po każdym z sukcesów, to pozostaje zadziwiająco silny i czyni w psychice coraz większe wyłomy. Widać to także na przykładzie drugiej bohaterki, Ariany Byrd, której historia dla mnie ma nawet więcej dramatyzmu.
Jej przystosowanie do świata Nowej Itaki nie miało wprawdzie charakteru socjalnego, nie na to przynajmniej autorka kładzie nacisk. Można by uznać, że przebiegło bez zakłóceń, skoro poznajemy kobietę jako opiekunkę, kogoś w rodzaju strażniczki zasad akceptowanych przez elity i narzucanych adeptom. To jednak tylko pozory, o czym przekona się wnikliwy czytelnik (a broń mnie P.B. przed spojlerowaniem).
Jak widać więc, przyjemność z lektury „Wylotu” mogą mieć wszyscy ci, których intryguje człowiek jako istota zmienna, kształtująca się pod wpływem relacji z innymi, ciągle zaskakująca, pragnąca się spełniać w kreacji, ale poddawana nieustannej bolesnej obróbce, ciągle czująca ów przyciasny gorset, który nie chce się zrosnąć z ciałem i duszą.
Powinno się w nich w trakcie lektury zrodzić niejedno kłopotliwe pytanie. Na przykład o to, na ile zalecane przez współczesnych coachów zasady pozytywnego myślenia i racjonalnego działania mogą stanowić panaceum na ukryte, nierozwiązane węzełki psyche, istotne nośniki żywej pamięci? Albo czy owe supły - obciążając i stanowiąc przetrwalnik niewygodnych postaw - mogą też okazać się bogactwem? Bo jakoś uczłowieczają, wyzwalają rodzaj energii, która przynosi cierpienie, ale też budzi empatię. Więc w efekcie są więziotwórcze. A czy to wszystko z kolei oznacza, że zasadne są jakiekolwiek wizje obiecujące wszystkim happy endy, jak by sobie życzyło wielu - hiperoptymistycznie nastrojonych - aktywistów społecznych, natchnionych ideologów? Wiedzących zawsze lepiej, dlatego nie pozwalających sobie na rezygnację z kontroli jednostki, bo a nuż się zbuntuje, zbłądzi. Czyniących sobie tylko wygodne alibi z frazesów o dobru ogólnym i szczęściu.
W świetle tego, jak rozwija się akcja książki, odpowiedzi mogą okazać się kłopotliwe. Ale twórcze, podejrzewam.
Niepokój mogą poczuć także ci, dla odmiany kontemplacyjnie nastawieni obserwatorzy, którzy - ukołysani gładką gadką mistrzów od bezpiecznych psychologicznych procedur, bo sporo ich w powieści - trafią nagle na mowę knajacką, wybuch nieprzyjemnych emocji czy niezrozumiałe neologizmy, bo i taki język tu się pojawi. Może im to się niebezpiecznie skojarzyć z paleniem samochodów na paryskich przedmieściach, strzelaniną w prestiżowej amerykańskiej szkole czy zepsutym powietrzem na salonach. I będą to uprawnione skojarzenia.
Tak właśnie jest. Ważkie treści raz po raz rozsadzają gorset „Wylotu”, powodują, że czytelnik zamiast podziwiać sprawne operowanie konwencjami wpadnie wprost w życie, szczerzące groźnie kły. I będzie musiał sobie z tym poradzić.
|