Kalwas jak lustro
Jeśli świat jest księgą, to pisarz tylko uzurpatorem, marną kopią, podglądaczem Boga. Każdy ludzki akt twórczy to jedynie gest lustrzany, odbicie, powtórzenie. Dlatego wielu (li tylko z próżności grzesznej?) odrzuca tę myśl, szukając źródeł twórczości wyłącznie w sobie, eksploatując nieznośnie przede wszystkim cielesność i rodzajowość.
Nie należy do nich Piotr Ibrahim Kalwas, który od pierwszej swojej książki wpisuje się świadomie w sztafetę twórczych duchów, przyznaje się do zacnych antenatów. Ale - co ciekawe - to, co można uznać za wyraz skromności, nagminnie niemal bywa traktowane jak uzurpacja i objaw megalomanii. No bo też „przecież pisze na okrągło o sobie”, narzekają krytycy, a labidzić zwykli tym bardziej, im wyraźniej dostrzegają w przywołanych z pamięci Kalwasowych obrazach okruchy rzeczywistości znienawidzonego PRL-u, którego autor „Domu” też wyrzec się nie chce lub nie potrafi. Demonstrują tym samym ostentacyjnie, że - mając lat tyle samo albo i więcej niż Kalwas - zdołali ów PRL skutecznie stłamsić w sobie. Lub - niczym święci asceci - byli na zaraźliwość tamtej, przaśnej i siermiężnej, codzienności cudownie uodpornieni.
Urodzony w 1963 roku autor „Międzyrzeczy” spośród ścieżek, którymi toczyło się lub mogło potoczyć jego życie, nie usuwa żadnej, mocy wyobraźni poddaje nawet najmniej prawdopodobne. W najnowszej książce tę podróż wyobraźni przedstawia w formie zamkniętej, skończonej, wyraźnie ją uzasadniając. I co ważniejsze - a irytujące zapewne dla tych, którzy pozostaną ślepi na oczywiste założenia utworu - epizod peerelowski zestawia na równych prawach z tytanicznymi przygodami ducha ludzkiego jak choćby faustyzm w różnych przejawach, dzieło Hieronima Boscha i Becketta czy dzieje grupy Homines Intelligentiae. Ma to sens, rzecz jasna, tylko wtedy, gdy uznaje się założenie, że duch ludzki, nie dając się ujarzmić, szuka dla siebie wyrazu nieustannie i ujawnia go kędy chce. Czasem prowadzi to do złamania tabu obyczajowego, czasem buntu wobec władzy, innym razem do odrzucenia ograniczeń takiej bądź innej doktryny. A ślady owych wzlotów i upadków ducha nieodmiennie pozostają w kulturze. Jako - by posłużyć się czytelnym jungowskim skrótem - akty i owoce indywiduacji.
„Międzyrzecz” jest próbą podróży intelektualnej wśród owych tropów kultury, znaków buntu i odrzucenia, przedstawioną symbolicznie jako uchylanie kolejnych drzwi w pewnym magicznym domu na Wyspach Owczych, domu tajemniczego Johana. Co znamienne, w interpretacji Kalwasa pomieszczenia za drzwiami okazują się przede wszystkim przestrzeniami nadziei, poszukiwania celu i sensu, próbami zintegrowania tego, co cielesne i co duchowe (a dla tego ostatniego wątku ważna jest nie tylko scena mistycznych zaślubin). Próbami odkrycia drogi do symbolicznego Miasta z żółtymi murami, którego idealny obraz pojawia się we śnie i wyzwala energię, uzdatniającą do poszukiwań.
Ta podróż ma swoje oczywiste punkty kulminacyjne (bardzo możliwe, że będą one różne dla różnych czytelników). Zaczyna się w samym sercu Warszawy, w kawiarni Bliklego na Nowym Świecie, a pretekstem do niej jest pewne zlecenie. Oto tajemniczy profesor Razin wręcza narratorowi, wyraźnemu porte-parole autora, rękopis, który powinien być dostarczony na Wyspy Owcze. Zgoda na podjęcie misji od razu wprowadza w magiczny czas, który sprawia, że pamięć indywidualna narratora wchłania w siebie pamięć zbiorową. Dom Johana na wyspie Eysturoy staje się jakby centrum kosmicznego ładu, z którego sygnały rozchodzą się na wszystkie strony świata. Nie przypadkiem pulsujące światła świec i przepływających za oknami statków odezwą się pod koniec wyraźnym echem w mistycznym spektaklu według „...jak obłoki” Becketta.
Pulsują także emocje, swoistemu rytmowi podlegają nakładające się na siebie obrazy, a spotykane kolejno postaci przypominają siebie nawzajem. Rytm zdarzeń przywołuje na myśl plotyńską teorię stworzenia jako aktu stopniowej bądź wielokrotnej emanacji Boga, wycofującego swoją obecność, by zrobić miejsce kolejnym objawom ludzkiej wolności. Znamienne jednak, że to odkrywanie powtarzalności zjawisk - mocno przez zabiegi kompozycyjne eksponowane - staje się także głównym źródłem udręki, odczucia metafizycznej grozy i egzystencjalnego niepokoju. Czy tylko dlatego, że homo sapiens od pradziejów ulega pokusie, karmi się złudzeniem własnej niepowtarzalności i jedyności, a zdobywa się na niejeden kontrowersyjny akt-pakt, by w jego życiu nie powtórzył się odwieczny schemat?
Niepokój i groza, najsilniejsze w opisach błądzenia w domu Johana, stopniowo jednak ustępują miejsca innym emocjom i nastrojom. Wędrowiec-Kalwas sam podkreśla, że coraz więcej rozumie, coraz więcej akceptuje z tego, co się z nim dzieje, co mu się zdarza. Zyskuje wobec samego siebie dystans, objawia autoironię; staje się zdolny do obejmowania umysłem kolejnych epizodów, więc też mówi bardziej do czytelnika niż mamrocze do siebie. Wreszcie podejmuje z tym czytelnikiem grę, zmniejszając stopniowo zagęszczenie zagadek, a nawet dystansując się od nich. Napięcie między tym, co stałe, i tym, co zmienne - silnie dramatyzowane w pierwszej części - w miarę rozwoju opowieści staje się również źródłem przyjemności intelektualnej, a najłatwiej uchwycić je i bawić się nim w historiach fabularnych wbudowanych w „Międzyrzecz”. Szczególnie świeżo brzmi w gawędzie Mohammadiego; dzięki zastosowanej konstrukcji szkatułkowej. Dlatego jako niemal oczywisty czytelnik powinien przyjąć fakt, że Wędrowiec-Kalwas po wysłuchaniu Marokańczyka opisuje swoją skórę i twarz jako znaki tożsamości własnej-starego doświadczonego Araba. I - jeśli tylko nie ma w nim ksenofobii - stać się skłonny do uznania tego gestu ludzkiej solidarności i empatii, znaku jedności świata w różnorodności wcieleń. Tym samym ów gest i akt - zaakceptować.
Kalwas nie udaje, że łatwy jest ten powtarzany w „Międzyrzeczy” przymus uchylania drzwi z tajemniczymi napisami. Nie przypadkiem próbowano je przecież zniekształcać, okładać anatemami lub zamazywać. Lęk towarzyszący próbom przekraczania zakazów mąci myśli, a jego konsekwencją jest znane w psychologii zjawisko regresji („chciałem szukać mamy”); wyraża je obraz twarzy lub oczu okolonych wężami, które pojawiają się raz za razem, a przypominają m.in. mityczną Gorgonę. One cofają Wędrowca do czasów dzieciństwa, tak się składa, że czasów owego PRL-u - okresu opresji, tłumienia woli i odrzucenia. Także w tym kontekście przejmujący obraz ze snu, w którym narrator - wraz z Chrystusem i dwojgiem mistyków, urodzeniem związanych z kulturą islamu - stapając po szkle, powtarza Drogę Krzyżową, nie ma w sobie nic z bluźnierstwa czy, tym bardziej, pozy. Wstrząsa silniej niż inne zapisane w kulturze obrazy transgresji, upadku czy masowej zagłady. Zważywszy na osobistą historię narratora-pisarza, nie sposób nie uznać, że tym razem, bardziej niż kiedykolwiek, jednostkowe może stać się lustrem. Doprawdy wiarygodnie osobiste przegląda się w zbiorowym.
Janina Koźbiel JanKa
|