JanKa. Wydawnictwo i...
WYDAWNICTWO REDAKTORNIA PORADNIA DTP SPRZEDAŻ KONTAKT
 
 
 
KSIĄŻKI
AUTORZY
WYWIADY
RECENZJE
GALERIA
LINKI
RECENZJEWYWIADYFRAGMENTZAMÓW

Marta Horbal

STÓŁ


Na cztery osoby, koty i gulasz
Nie ukrywam, przeczytałam w życiu parę książek, i w kolejnych (nie tylko w debiutach) rzadko trafiam na coś, czego jeszcze nie było. Co nie znaczy, że nic mnie nie zaskakuje. Powtarzają się motywy i tematy, potrzeby ludzkie - mimo narastającej w kulturze pogoni za ekscentrycznością - niewiele się zmieniają, ale zdumiewać mi się zdarza pewną osobliwością pisania, objawiającą się w tekstach udanych. Mianowicie ich spójnością i wewnętrzną dyscypliną. Za każdym razem inną.
Są proste sposoby ich osiągania, dostępne niemal dla każdego, kto jako tako posługuje się piórem. Najłatwiej się to czyni, pisząc tzw. prozę gatunkową - kryminał, romans, horror - ale ta, w czystej postaci, choć niezwykle popularna, niespecjalnie nas interesuje, jako wydawców i czytelników zarazem. Literatura współczesna, moim zdaniem, zaczyna się tam, gdzie dokonuje się jakieś przekroczenie, a spójność i dyscyplina rodzą się nie z wypełniania schematu, ale... z czystego talentu, wybitnego intelektu, umiejętności rozumnego podglądania, stabilnej i wyrazistej emocjonalności bądź (bywa i tak) wyjątkowej współpracy z redaktorem.
Spójność i dyscyplina w debiucie Marty Horbal są niemal stuprocentowe (to sprawia, że tekst w pełni zasługuje na publiczne zaistnienie), choć tematy, które są w nim poruszane, oswoiły już i literatura, i teatr, i film. Praprapraszczur Arystoteles w Poetyce zalecał, by intrygę w tragedii budować, pokazując relacje w rodzinie, bo - jak wtóruje mu nasza Autorka; patrz wywiad - „w końcu każdy z jakiejś rodziny się wywodzi i najczęściej do stworzenia jakiejś dąży”. W Poetyce uzasadnienie było inne - chodziło o generowanie napięcia między potrzebami psychicznymi czytelników a dziełem przeżywanym w kontakcie ze sceną (i owo słynne katharsis). Ale do arystotelesowskiego wstrząsu potrzebna była krew, tak obficie (i skutecznie pod względem literackim) później podrabiana przez Senekę, Szekspira, Ibsena, Strindberga.
Uprzedzam potencjalnych czytelników Stołu: tej krwi (ani farby ją udającej) u Marty Horbal nie ma. Jest subtelność i pastelowość opowiadania. Jak u Czechowa, w jego dramatach i nowelach (ale u mistrza prozy rosyjskiej to raczej grupa osób, nie rodzina, na siebie - i na prowincję - skazanych).
To zadziwiające, że mimo braku drastyczności w opisach, narracji i dialogach Stołu, Ktoś, kto patrzy w nim na świat i prezentuje go czytelnikowi (teoretycy nazywają go narratorem), jest osobą nad wyraz zdecydowaną. Pewną zarówno tego, co widzi, tego, co chce wyeksponować, jak i swoich ocen dotyczących ludzi i zjawisk. I to właśnie owo zdecydowanie jest fundamentem spójności i konsekwencji.
Jak to możliwe, jeśli Autorka deklaruje swoje przywiązanie do półcieni? Jeśli ucieka od dosłowności? („Najbardziej lubię nieoczywiste - zawieszenie pomiędzy tym, co jest, a tym, co się tylko wydaje” - wyjaśnia).
Bohaterów głównych mamy czworo - typową rodzinę, z dwojgiem różnopłciowych, dorosłych już, potomków i dwojgiem niepewnych własnego rodzicielstwa seniorów (którzy w finale wycofują się z życia - na emeryturę). Drugi plan - mała miejscowość, ni to miasteczko, ni wieś na Wybrzeżu, a w oddali Lublin i Warszawa, symbolizujące korporacyjny awans i sukces - ma oczywiście istotne znaczenie. Pozwala mocniej wyeksponować współczesne konflikty stylów życia i bycia, mające niemały wpływ na relacje między dziećmi a rodzicami, dziś dodatkowo podsycane przez nieodpowiedzialnych polityków i publikatory. Ułatwia zarysowanie dramatu ambicji matek, które pod każdą szerokością pragną dla swych pociech szczęścia ze swoich własnych marzeń. Wyostrzają też (poprzez optykę zwierciadła) skutki traumy, którą rodzina (a w niej Zuza i Wojtek) przeżyła.
Powiedzieć, że mamy do czynienia z matecznikiem, który nikogo nie uszczęśliwia, to oczywisty banał; i nic dziwnego, że Marcie Horbal nie wystarcza. Powiedzieć, że główną postacią toksyczną jest matka, to przeczytać tylko pół książki, relację córki, rodzącą się z poczucia krzywdy, niedoinformowania, zazdrości i złej (choć bezwiednie) wiary. Powiedzieć, że obraz ojca skupia w sobie napięcie agresora, który trwa na posterunku, bo stchórzył przed dezercją, to składać go tylko ze skrawków uczuć i myśli rozedrganego syna-ofiary. Zuza i Wojtek - mówi zdecydowanie ów obiektywny Ktoś, patrzący na wykreowany świat z góry - to w takiej samej mierze niewinne, bo nieświadome, OFIARY. Z czego wynika fakt, że w córce odbija się w krzywym zwierciadle życiowa postawa znienawidzonej matki, w synu zaś - przetrąconego, ale zupełnie nierozumianego i nieakceptowanego ojca? Z niechcianego a przeczutego podobieństwa? Z pragnienia oderwania się od genów?
Marta Horbal nie pisze, by wskazać, co jest jedynie słuszne, a co trzeba odrzucić, wykląć, wypalić rozgrzanym do białości żelazem. Odsłania kolejne warstwy niewiedzy i domniemań swoich bohaterów, ich uprzedzeń i zranień, opisuje kolejne sceny rodzinnego spektaklu na cztery osoby i koty, a krzesła i kubki, że nie wspomnę o serniku i kotletach z buraków czy gulaszu z saietanem kontra schabowy są w nim nie tyle dekoracją, ile symbolicznymi rekwizytami, które w czytelnikach mają uruchomić ciągi skojarzeń, napęcznieć znaczeniami.
Wiem, że prawie niemożliwy jest taki odbiór w naszym zabieganym świecie wiedzących wszystko od razu i przepełnionych potrzebą bezustannego recenzowania, ale zwracam uwagę, że mamy do czynienia ze spojrzeniem Ktosia, który stara się być obiektywny i podkreśla to wieloma zabiegami. Rzuca światło za każdym razem z dwóch lunet swojej lornetki sprzężonych równolegle - lunetę Zuzy kontrapunktuje lunetą Wojtka, a na każde z nich patrzy też z zewnatrz. Ludzie ani rekwizyty nie grają w tym spektaklu solo. Gulasz z saietanem ani schabowy nie są sakralizowane, tak jak cała racja nie jest po stronie Zuzy ani po stronie atakowanej przez nią matki. W żadnej scenie.
Owszem, patrzymy na ów kalejdoskop scen oczami młodego pokolenia, może nawet kibicujemy niejednej urządzanej przez Zuzę i Wojtka prowokacji. Taka jest logika zdarzenia (i pomysłu na książkę). A i pewnie dziejów. To tych dwoje nie może się odnaleźć w życiu. I kogóż mają za to winić, jeśli nie ojca i matkę? Trzeba spektaklu - nowoczesnego oczyszczenia - żeby się z tego wyzwolić.

Janina Koźbiel


STÓŁ | recenzje | JanKa

PRZYŚLIJ TEKST
NOWOŚCI