Nie wszystkich to samo uszczęśliwia
rozmawia Janina Koźbiel
JK: W wielu Pana książkach ważnym bohaterem jest pies. Poczynając od opowiadań w zbiorach, których tytuły...
GG: ... o psie, który uczył malować? Czy może ma pani na myśli opowiadanie o chłopcu, który dzięki psu przejrzał na oczy, zmienił się na lepsze, trafiwszy - we śnie czy może na jawie - do takiego trochę Panakleksowego świata, gdzie mu dano lekcję dobrego wychowania? W opowiadaniu o psie, który uczył malować, na początku ma się wrażenie, że to człowiek przygarnął psa, a jest odwrotnie, to pies - pytanie, czy nie był czymś więcej niż psem - zaopiekował się człowiekiem, niezbyt dobrym malarzem, jak się później okazuje. To znaczy malarz może był z niego nie najgorszy, tylko nie miał szczęścia; i pies - taki trochę z Bułhakowa, ale nie demoniczny, raczej stojący po jasnej stronie - popchnął go „we właściwym kierunku”.
W „Szczurach i wilkach” jest również pies, nazwany przewrotnie Mensch, który nie tylko czuje i myśli, ale i pod innymi względami okazuje się bardziej ludzki od ludzi - w Auschwitz, będąc psem esesmana, ratuje od śmierci żydowskie dziecko.
Tak, pies o imieniu Mensch (znów pytanie, czy tylko pies), to ważna „postać” tej powieści. W mojej rodzinie psy towarzyszą nam od ponad dwudziestu lat. Czasem mam wrażenie, że one również w jakiejś mierze nas wychowują, czynią nas ludźmi pełniejszymi, może nawet lepszymi.
W powieści „Mur”, która nas najbardziej interesuje, pies odgrywa również ważną rolę; ratuje głównego bohatera, sam zresztą, żyjąc w enklawie, jest zagrożony. Dlaczego ci, którzy rządzą światem przedstawionym w „Murze”, skazują psy na zagładę?
Musiałem sobie ten świat od początku do końca wymyślić. Świat fizyczny oraz świat prawd i wartości. Jest to futurologiczna - mam nadzieję, że tylko futurologiczna - wizja, która pokazuje, jak szczytne idee mogą prowadzić na manowce; rzeczywistość staje się zaprzeczeniem haseł, które ulegają wypaczeniu, przybierają groteskową formę. Jedną z nadrzędnych reguł tego świata jest zakaz przelewania krwi, również krwi zwierząt. Stąd m.in. programowy wegetarianizm. Z czasem zwierzęta stają się symbolem tradycji, z którą ten świat chce zerwać, bo uznaje tę tradycję za niezgodną z duchem czasu. Owo hasło „nie będziesz przelewał krwi” przybiera makabryczną wręcz formę, zmusza bowiem rządzących do wymyślania takich sposobów egzekucji, aby krew rzeczywiście się nie polała. Myślę, że „Mur” to podsunięta czytelnikowi sposobność przyjrzenia się z bezpiecznego oddalenia pewnym mechanizmom, przestroga przed ich uruchamianiem.
Człowiek generuje słuszne idee, a potem postępuje tak, że one obracają się przeciwko niemu. Dlaczego tak się dzieje?
Ja nie daję w powieści jednoznacznych i prostych odpowiedzi, nie taka jest moja rola; przyczyn jest wiele. Nadgorliwość, z jaką ludzie realizują idee. Natura człowieka, która jest nie do ogarnięcia jak kosmos. I interesy różnych grup - polityczne oraz biznesowe. I zrządzenia historii, które sprawiają, że ważne jednostki - w kluczowych sytuacjach - dokonują niewłaściwych wyborów. Pisząc, wykorzystywałem własne doświadczenia. U ich podstawy legło to, w czym dorastałem, Polska PRL-owska. Ideologia jakże często nie miała nic wspólnego z praktyką - mówię o tych najbardziej szczytnych hasłach, jak choćby to, że człowiek jest najważniejszy. Z kolei pielęgnowaliśmy wizję wymarzonego świata, który za tym naszym ideologicznym i fizycznym murem PRL-owskiej rzeczywistości istniał jako forma wyidealizowana; ku niej kierowaliśmy myśli i tęsknoty. W „Murze” namiastką takiego mitu jest Miasto.
Do tej mitycznej krainy wzdycha bohater, a w końcu częściowo ją poznaje. Wyraźnie nie pokazuje Pan jego rozczarowania?
Miasto jest punktem odniesienia dla wszystkich ludzi żyjących w obrębie Muru, Muru, który sami budują i który zdaje się spełniać ich aspiracje; są to jednak aspiracje podsuwane przez nadzorców. Tak jak dla nas punktem odniesienia jest myślenie o przyszłości, rozumianej jako perspektywa, w której mieści się i awans zawodowy, i zdobycie dóbr materialnych, i awans kulturowy, tak dla nich takim punktem odniesienia jest właśnie Miasto. Znamienne, że ci, co Miasto widzieli, wracali z opowieściami, którymi niechętnie się dzielili. Dlaczego? Chcących poznać odpowiedź odsyłam do powieści.
System, który Pan wymyślił, hasłami podkreśla wartość jednostki, wybiera jednostkę, a jednocześnie istoty mieszkające w obrębie Muru są odindywidualizowane, są numerami bez imienia, o czym mówi już początek powieści. Snuć można refleksję o tożsamości w świecie, w którym brak właściwie kontaktów międzyludzkich, a - paradoksalnie - umożliwia to technologia. Chce Pan powiedzieć, że każdy los jest samotniczy, wyizolowany?
To ciekawy punkt widzenia. Bo rzeczywiście, choćby w naszej rzeczywistości, nie tak bardzo jeszcze zepsutej przez technologię, mamy skłonność myśleć, że jesteśmy światem sami dla siebie. Zdajemy się sądzić - pozostając w obrębie tego świata, korzystając z tego, co nam oferują gadżety, media społecznościowe - że jesteśmy spełnieni. Może dotyczy to na razie raczej jednostek niż grup, ale jednak ulegają one tej mamiącej fałszywej wizji, że możemy być w pełni ludźmi, jeśli nie otaczamy się ludźmi prawdziwymi, a nawiązujemy jedynie kontakty wirtualne. Czy mamy tych przyjaciół, tych znajomych naprawdę? To jest kontakt na tej samej zasadzie jak wpatrywanie się w okna wysokościowca: widzimy jakieś zarysy życia, światło w oknach, sylwetki ludzi, ale tych ludzi nie znamy. W świecie powieści ideologia jest jednym z trybów mechanizmu, który reguluje życie „numerów”, mieszkańców żyjących w obrębie Muru. W myśl tej ideologii najważniejszą formą szczęścia jest szczęście jednostkowe, które zasadza się na założeniu, że sam sobie wystarczam; z czasem myśl ta przybiera formę zakazu kontaktów z innymi ludźmi.
Z perspektywy czytelnika śmieszne wydają się złudzenia, że tam można być szczęśliwym. Przecież ten nasz bohater jest całkowicie pozbawiony wszystkiego, co ważne. Cóż z tego, że dostarczane mu są codziennie świeże ubrania i jedzenie. Pozbawiony jest nawet pamięci...
Nie bez przyczyny. Amnezja głównego bohatera ma podłoże nie tylko natury psychicznej czy emocjonalnej.
Jasne, to istota pomysłu na konstrukcję opowieści; bohater wyzwala się z tego też nie przypadkiem.
Nie przypadkiem, ponieważ to on rozsadza ramy tej struktury, świata, którego mieszkańcom wmówiono, że jest jedynym możliwym modelem szczęścia. Za bohaterem idzie przeszłość, za sprawą której z posłusznego wyznawcy nowej wiary staje się burzycielem zastanego porządku. W „Murze” chciałem zwrócić uwagę na pewną umowność ról, jakie życie na nas nakłada. Mieszkający w obrębie Muru to trybiki, numery bez imienia i nazwiska, w sposób efektywny i niezawodny potrafiące tę machinę wprawiać w ruch; ale jednocześnie, jeśli zajdzie taka potrzeba, zdolne wchodzić w rolę innych, co często wiąże się z wywyższeniem w hierarchii. Czy jednak to faktyczne dowartościowanie bohaterów? Przesuwani po polach szachownicy, wciąż są tylko bezwolnymi pionkami, trybikami, które machina w każdej chwili może zmiażdżyć.
System okazuje się niewydolny - i ekonomicznie, i ideologicznie. To staje się oczywiste w miarę, jak nasz bohater odzyskuje pamięć i zaczyna coraz więcej rozumieć. Pan to świadomie skorelował?
Bohater łata strzępy rzeczywistości, z którymi ma bezpośrednią styczność. Do połączenia tych oderwanych fragmentów potrzebne jest spoiwo, jakim jest przeszłość. Ale to proces powolny.
Bardzo ważna jest niepewność bohatera co do własnego ojca. Ten rodzaj napięcia to jeden z motywów najważniejszych u Pana. Dlaczego?
W powieści „Mur” to szczególny rodzaj relacji, bo odwołujący się do przeszłości, którą bohater próbuje odtworzyć. Jeśli na kwestię relacji syn - ojciec mam spojrzeć pod kątem osobistych doświadczeń, to będzie to raczej „niedostatek” ojcowskiej obecności niż dominacja ojca w rodzinie. W dzieciństwie mi to doskwierało; później starałem się ten swoisty brak rekompensować poprzez budowanie własnej wizji męskiego wzorca, do której próbowałem dążyć.
Co rządzi dzianiem się? Interesuje się Pan starożytnością, zapewne więc ma własną wizję mechanizmów historii?
Może nie tyle chciałbym mówić o tym, co rządzi historią, ile raczej, co rządzi mną jako twórcą. Nie kieruje mną nadmierny optymizm co do natury człowieka jako dobrej siły sprawczej; ale jednocześnie jako osoba, która w życiu mniej czy bardziej udolnie kieruje się wiarą, staram się nie być nadmiernie pesymistyczny. Wierzę, że dobro, jakkolwiek je rozumieć, przeważa nad złem, tyle że zło jest bardziej widoczne, bardziej atrakcyjne i w różnych okresach dziejów może pociągnąć za sobą większość.
W wielu Pana książkach zauważam pewien typ przekory. Pan pokazuje przeważnie taki fragment dziejów, w którym dominuje zło, ale jednocześnie ten świat jest jakby od środka rozsadzany, tyle że Pan w decydującym momencie urywa opowieść. Dlaczego?
Po to, aby pozwolić czytelnikowi spojrzeć na świat jego własnymi oczami. Pisarz w moim przekonaniu nie powinien się poczuwać do roli wszechwiedzącego mentora. Czytelnik, wchodząc w świat powieści, jest jego współkreatorem. W każdym tego słowa znaczeniu. Chciałbym oczywiście jako autor mieć dyskretny wpływ na percepcję czytelnika, pozostawić go z przeświadczeniem, że dano mu pewną opcję wejrzenia w świat, i wierzyć, że doszedłszy do końca, powie sobie: może warto tę książkę przeczytać jeszcze raz, może wtedy inaczej ją odbiorę, skoro autor doprowadził mnie do takich a nie innych pytań.
To chyba też oczekiwanie Máraiego?
Wspomniała pani o autorze, który w pewnym momencie życia stał się dla mnie nie tylko podziwianym pisarzem, ale i wzorem jako człowiek. Tak przy okazji, gdybym miał możliwość podesłania Máraiemu „Muru”, chętnie bym to zrobił. W pisaniu fascynujące jest to, że nawiązujemy dialog z pisarzami, z którymi łączyła nas komitywa albo z którymi wiedliśmy spór.
W „Murze” tego nie ma zbyt wiele, ten świat jest odcięty od innych światów, encyklopedia jest raczej źródłem nie wiedzy, lecz manipulacji.
I znów znamy to w jakiejś postaci choćby z mediów społecznościowych, gdzie oczywisty absurd i fake news często zyskuje rangę prawdy objawionej. Bzdurne hasła znajdują licznych zwolenników, budowniczych nowej wiary, wiernych nowego kościoła.
Dialog z tradycją literacką jednak Pan chętnie prowadzi, najwyraźniej widać to chyba w powieści „Niekompletność”, gdzie pojawiają się Kafka, Márai, Kleist, Goethe. Kusi, aby - interpretując tytuł - postawić pytanie, czy niespełnienie jest przypisane do losu pisarza?
Nie będę od tego pytania uciekał, ale zacznę od mojego rozumienia tytułu, który odnosi się do wielu warstw utworu, wychodząc od relacji z rodzicami; uczyniły one głównego bohatera kaleką emocjonalnym. Jest także choroba, ojcu bohatera amputowano nogę. A sięgając ku wyższym rejestrom, trudno nie zauważyć, że życie każdego człowieka, nasze życie, jest niekompletnością. Bo czy może być inaczej? Żyjemy z dnia na dzień, a perspektywa końca, niczym stojący na końcu zdania wykrzyknik, wciąż przed nami majaczy. Gdy życie się kończy, zwykle okazuje się, że nie osiągnęliśmy tego, co sobie zakładaliśmy. Co zaś do pisarzy w „Niekompletności”... Pojawiły się tam sylwetki autorów, którzy mnie z różnych powodów fascynowali. Posłużyłem się nimi, aby wejść w dialog z czytelnikiem, aby odkrywał on świat, którego na co dzień nie ogląda. Jesteśmy przyzwyczajeni do pewnych schematów w postrzeganiu pisarzy, czyni się z nich postaci zastygłe w pewnych pozach, a chciałbym, aby byli to jednak żywi ludzie, choć nie preferuję czytania literatury wyłącznie przez biografię. Do rozumienia powieści „Józef i jego bracia” nie jest przecież potrzebna wiedza o preferencjach seksualnych Tomasza Manna. Chodzi mi o to, aby pozwalać czytelnikowi chodzić po świecie literatury własnymi ścieżkami.
Pisarz zostaje w dziele?
Zdecydowanie tak. Ale co zostaje, tego nie dowiemy się z encyklopedii czy ze szkolnych bryków. Szczególnie się burzę, kiedy słyszę np., że Kafka był pisarzem pesymistycznym. Był pisarzem kapryśnym, pisał to, co chciał pisać, nie troszcząc się, czy znajdzie się wydawca. I był przez współczesnych rozumiany. Może dzisiaj jest bardziej nierozumiany niż wtedy, kiedy swoje teksty czytał przyjaciołom, nierzadko w piwiarni, raz po raz wywołując salwy śmiechu. Przecież nawet „Proces” przesycony jest klimatem czarnego humoru, który określa także myśl przewodnią powieści - mianowicie, że bohater nic złego nie zrobił, a został któregoś dnia aresztowany. Czyż nie było to odbierane jako absurd w świecie tak pedantycznie uporządkowanym, jakim były Austro-Węgry? Sam Kafka zresztą był urzędnikiem na tyle docenianym, że reżimu pracy i biurokracji nie odbierał negatywnie. Dyscyplina pracy była rzeczą oczywistą, ale bywało przecież, że pisał całą noc, a rano wysyłał liścik do pracodawcy, że dziś do biura nie przyjdzie, bo jest niedysponowany. Pracodawcy Kafki akceptowali taki stan rzeczy. Choćby z tego punktu widzenia Franz K. miał dużo lepiej niż dzisiaj niejeden pracownik korporacji.
A Pan w jaki sposób pracuje? Ma Pan plan całości czy spontanicznie opowieść rozwija?
Staram się stworzyć ramy - początek i koniec, ku któremu zmierzam. Nie robię szczegółowego zarysu, scena po scenie. Nie jest moim odkryciem, wiele osób się ze mną zgodzi, że pisząc, tworzymy coś, co zaczyna żyć własnym życiem i dyktuje - i autorowi, i postaciom - kierunek czy wypowiadane kwestie. Nie zdarzyło mi się wprawdzie, żeby bohater stał się odwrotnością samego siebie, ale czasami sam podsuwa rozwiązania, o których wcześniej nie myślałem. Nie byłoby pisanie niczym frapującym, gdyby przypominało pedantyczny terminarz.
Pisząc „Patrona”, fantazjował Pan czy losy Marlowe'a i Szekspira oparł na dokumentach?
Dokumentowanie to jeden z przyjemniejszych etapów pracy nad książką, bo dostarcza wiedzy również autorowi. Wątki dotyczące Marlowe'a i Szekspira musiałem osadzić w świecie na tyle realnym - nie tylko ze względu na te dwie postaci historyczne, ważne było pokazanie w taki sam sposób życia codziennego - żebym bez poczucia wstydu mógł do tego świata czytelnika zaprosić. Pozwoliłem sobie tam wprowadzić także elementy fikcji, ale fikcji uzasadnionej lukami w wiedzy historycznej; nie wiadomo przecież, czy Marlowe zginął w pijackiej bójce, czy był to zaplanowany mord. A jeśli mord, to czy został zamordowany dlatego, że był szpiegiem, którego należało się pozbyć, czy zagrażał sławie i pozycji Szekspira?
Przenikliwa refleksja o człowieku, zawarta w dziełach Szekspira, nie powstrzymuje Pana przed przedstawieniem go jako niezbyt zdolnego aspiranta, który próbuje się ogrzewać w blasku sławy Marlowe'a i podkrada pomysły?
Jako twórca Szekspir się zmieniał. Stawiał pytania w miarę swojego dojrzewania. Nie chcę brnąć w obrazoburcze obalanie pomników. Już po napisaniu „Patrona” dalej zbierałem materiały, nosząc się z myślą o stworzeniu powieści o samym Szekspirze. Nie ulega wątpliwości, że wiąże się z nim wiele tajemnic: dlaczego w testamencie nie ma wzmianki, że zapisuje komukolwiek książki, choć wspomina np. o łóżku, o sprzętach domowych. Nie powinno to nas dziwić? Co wynika z tego, że przyglądając się każdemu z sześciu podpisów pozostawionych na dokumentach, widzimy wyraźnie, że te podpisy się znacznie różnią, jakby składały je różne ręce albo ręka niezbyt biegle władająca piórem?
To wprawdzie nie z Szekspira myśl, lecz z Bułhakowa, do którego Pan również nawiązuje w „Patronie”, że rękopisy nie płoną, a wartość istotna nie przepada...
...w co ja osobiście nie wierzę. Niewiele brakowało, by i powieść Bułhakowa przepadła na zawsze. Stawiam sobie pytanie, czy Homer, Mann to jest to, co w literaturze najlepsze. Może byli od nich lepsi, ale mieli mniej szczęścia i nie udało im się zaistnieć? Nie powinniśmy traktować literatury jako obszaru zamkniętego; to raczej ocean - są zarysy lądów, wyspy, ale i zatopione Atlantydy, które już się nigdy nie wyłonią.
Taka wizja pojawia się i w „Patronie”. Stosunek do świata krytyków i lansowanych pisarzy jest tam zresztą bardzo prześmiewczy?
Tylko bym pewne rzeczy rozdzielił. Czym innym jest postawa, której daję wyraz w powieści, a czym innym moja postawa jako autora, która z wiekiem uległa również ewolucji. Jako pisarz napisałem, jako autor wydałem, reszta nie do mnie należy. Bo rzeczywiście nie do mnie należy zabieganie o uznanie krytyków, recenzentów ani wdawanie się w jakiekolwiek gry z ważnymi osobami ze środowiska. Jako ojciec zrobiłem, co mogłem, aby to dziecko było urodziwe, mądre, ale musi ono żyć własnym życiem. A że czasem mocno oberwie, trudno, takie jest życie; jeśli książka jest obrazem bytu, jakim jest człowiek, to podlega również podobnym prawom.
Znany jest Pan również jako tłumacz. To tłumaczenia były najpierw?
Tak, tłumaczenia. Nie było to nic, co by mi dawało pozycję wśród luminarzy, nie było nazwisk wielkich, ale tak czy inaczej sam początek był dla mnie niczym wejście w biegu do głębokiej rzeki. Zaczęło się na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy nastąpił boom literatury popularnej do niedawna zakazanej - Ludlum, Clancy, Bagley. Tłumacząc którąś z kolei powieść, pomyślałem nieskromnie, że przecież to nie tak, że mógłbym to i owo poprawić. Aż z tej pyszałkowatości doszedłem do decyzji, żeby samemu pisać. Od początku chciałem, by były to książki w stu procentach moje, podejmujące tematy, które mnie samemu wydają się ciekawe. Były też książki zrodzone jakby pod wpływem chwili. „Świt Kambridów” napisałem w czasach, kiedy jako czytelnik dawno wziąłem rozbrat z fantasy. Podchwyciłem fantazje mojej pięcioletniej córki, która lubiła rysować. Opowiadała sobie przy tym przeróżne wymyślone historie. Pewnego dnia z tych opowieści zaczęły się wyłania zarysy jakiegoś świata, co rusz padało słowo „kambridd”. Kiedy zapytałem, co to takiego, pokazała mi stwora - skrzyżowanie dinozaura z niedźwiedziem; stwór nie wszedł do książki, ale samo słowo tak, zostało wykorzystane w nazwie ludu żyjącego w świecie, którym rządzą prawa znane ze średniowiecza.
Pisanie dla młodego czytelnika jest u Pana trwałą skłonnością, musi mieć przyczynę w Pańskich najgłębszych potrzebach?
To jest obszar również dla mnie niebezpieczny. Daje młodemu czytelnikowi i rodzicom powód do stawiania pytań w rodzaju: „czy to musi być takie pesymistycznie? Czy nie można by inaczej - o kwiatkach, ptaszkach, pięknych ludziach i harmonii?” Mhm, na tego rodzaju pisanie ja już nie mam czasu, a być może inni robią to lepiej. Mnie interesuje tworzenie światów, gdzie obok życia jest śmierć, jest cierpienie, jest zło. W dzieciństwie czytałem zachłannie wszystko, co wpadło mi w ręce; nikt mi książek nie podsuwał, a w domu było ich niewiele. Byłem jednym z tych dzieci biegających z kluczem na szyi; jedynakiem, wychowywanym tylko przez mamę, mającym z ojcem kontakt incydentalny, od odwiedzin do odwiedzin. W domu - poniekąd na szczęście - nie było telewizora; książki wypełniały w całości mój wolny czas. Ale nawet w szkolnej bibliotece zaczęło ich brakować. Bibliotekarz pewnego dnia odesłał mnie do półek dla dorosłych. I tak w wieku lat dwunastu trafiłem na przykład na „Braci Karamazow”. Czytałem wtedy wiele książek, których nie rozumiałem, ale wypełniałem w ten sposób braki świata, który mnie otaczał. Jakie książki pamiętam? Długo by wymieniać: na przykład „Pan Tom buduje dom”, „Król Maciuś I”; książka Korczaka to był prawdziwy wstrząs emocjonalny - okrutny świat, w którym dziecku przychodzi grać rolę dorosłego. Choć o samym Korczaku nie wiedziałem wtedy nic. Były „Dzieci z Bullerbyn”, ale i „Bezrobotny Lucyfer” Wata. I nie wiem, czy ta przypadkowość lektur nie wyszła mi na dobre, wyposażyła mnie bowiem w pewną przekorę, kazała podchodzić do literatury nie w sposób czołobitny, dawała odwagę, by rzucać się na głęboką wodę bez względu na konsekwencje. Tak więc sięgając po różnorodne tematy, zachęcając czytelników do pójścia tropem moich literackich fantazji, spłacam po trosze dług z młodości.
Z głębi duszy Pan wybiera tematy?
Jestem łodzianinem, moje dojrzewanie odbywało się w klimacie przenikania kultur, a to - jak warstwy, które nakładają się na skórze - budowało wrażliwość. Ona każe mi reagować, a nie stać z boku. Kiedy widziałem postawy antysemickie czy przejawy odradzającego się nazizmu wśród młodych ludzi, postanowiłem problem przedstawić przez sprowadzenie go do klarownej sytuacji: a co by było, gdybyś ty trafił do takiego obozu? Tak powstały „Szczury i wilki”. Nie ma chyba surowszej lekcji niż skazanie kogoś na przeżycie losu, który chciałby zgotować innym. Poza tym wychodziłem z założenia, że każda epoka potrzebuje własnego spojrzenia na Auschwitz, bo Auschwitz ciągle się powtarza. Mieliśmy Rwandę, Kambodżę, mamy Sudan Południowy. To, co filozofowie i historycy nazywali okresem zamkniętym, wcale się nie skończyło.
W „Murze” też Pan pokazuje agresywne zło. Jest tak, ponieważ jako ludzie mamy okrucieństwo w sobie?
Strasznie trudne pytanie, nie będę ulegał iluzji, że potrafię na nie odpowiedzieć, sam je sobie stawiam. Ale chyba chodzi właśnie o to, aby przy różnych okazjach podobne pytania sobie zadawać. A czy zastanawiamy się nad postacią i wymiarem zła, jeśli czytamy teksty - utrzymane w publicystycznym tonie - o tym, że jakaś wysoka instancja sądowa zdecydowała, czy człowiek może żyć dalej, czy należy go odłączyć od aparatury podtrzymującej życie. Jest to dylemat na tyle symboliczny, że powinniśmy się zatrzymać przy nim dłużej, a nie ferować wyroki dotyczące życia, które samo nie może się bronić. Współczesne czasy przynoszą wiele podobnych pytań. Ale zamiast wczuwać się w ich dramatyzm, zamiast czynić przedmiotem dyskusji i debat, sprowadzamy je często tylko do czegoś w rodzaju politycznego oręża, którym się okładamy, nie próbując wsłuchać się w głos tych, którzy myślą inaczej. Powoli stwarzamy z samych siebie jakąś formę bóstwa.
Powaga tematów, mroczna perspektywa, jaką często Pan w swoich książkach odsłania, wymagają kontrapunktu, złagodzenia wizji. Nie lęka się Pan etykietki pesymisty?
Po pierwsze - wychodzę z założenia, że lepiej się przyjemnie rozczarować, niż tkwić w złudnym przekonaniu, że wszystko jest dobrze. Po drugie - źródłem humoru, a nie tylko przygnębienia, bywają też ludzkie przywary. W „Niekompletności”- o której mówiliśmy wyżej - Wielkich Nieśmiertelnych Ludzi Pióra przywołuję jako byty pozaziemskie, za życia artystycznie spełnione, teraz zasłużenie przebywające w raju. Zamiast jednak smakować sławę, jakiej za życia zaznali, skarżą się jak dzieci na nudę. Taki wtręt równoważy powagę, pozwala porzucić na moment wysokie tony, daje chwilę oddechu. Swoją drogą, dlaczego w raju jest im nudno? Wciąż przemierzają te same ścieżki, przed oczami mają idylliczne widoki; życie po tamtej stronie nie stawia im wyzwań. Dokuczają wspomnienia; pomnikowy Goethe wciąż na nowo przeżywa niespełnioną miłość starca do siedemnastoletniej Ulryki von Levetzow. Kafka zmaga się z awersją do własnego ciała, zmienionego na skutek choroby. Zawsze dbał o tężyznę fizyczną - regularnie uprawiał gimnastykę, dźwigał hantle, kajakował, pływał... Znużeni monotonią rajskiego życia, wolni od prawdziwych problemów, Goethe, Kleist, Kafka kłócą się między sobą. Márai jak zwykle stara się być arbitrem.
Złagodzenie może przynosić dziecięce spojrzenia na problem, w „Złej krwi” lub - ostatnio - „Moim cudownym dzieciństwie w Aleppo”?
Nie jestem pewny, czy możemy mówić o „złagodzeniu”, jeśli wojna pokazana jest przez pryzmat odczuć dziecka. „Moje cudowne dzieciństwo w Aleppo” to, w dużym skrócie rzecz ujmując, forma oskarżenia kierowanego do dorosłych. Oskarżenie brzmi szczególnie surowo w ustach dziecka, jak w scenie z trzyletnim Tarikiem, który w czasie kolejnego bombardowania niespodziewanie pyta rodziców, z czego się robi bomby. „Dlaczego pytasz” - duka zaskoczony tata. „Bo to coś, z czego robi się bomby, może kiedyś się skończy” - odpowiada Tarik. Pisząc o Aleppo, nie chciałem epatować okrucieństwem; chciałem przede wszystkim umożliwić młodszym jak i dorosłym czytelnikom zajrzenie w głąb samych siebie. Już po napisaniu tej książki zdałem sobie sprawę, że impulsem do jej powstania był ten dług emocjonalny, spłacany Korczakowskiej wizji świata; świata sprawiedliwego, który Korczak chciał budować, oraz świata zastanego, w którym dzieciom kładzie się na barki zbyt wielki ciężar. Tak jak w Aleppo.. Chciałem wzbudzić silne emocje; pozytywne, ale też i takie, które będą leżeć kamieniem na sumieniu. Ale nie chciałbym, aby książka stała się bronią ideologiczną w jakichkolwiek politycznych dysputach.
Uważa się Pan za buntownika czy jest typem pogodzonym ze światem?
Czy musi pani stawiać takie trudne pytania?
Muszę. Pan wie, że nie wydajemy książek przypadkowych.
Wychowałem się w domu, w którym panował konserwatyzm religijny. I przeciwko takiej postawie wcale się nie buntuję. Ale stawiam sobie pytania, na które zwyczajowe odpowiedzi konserwatywne nie zawsze wystarczają. Ten konserwatyzm - jak ja go pojmuję - nie może być drogą, którą idzie się bez patrzenia na prawo i lewo, bez oglądania się na innych. Nie może nie stawiać pytań o to, na ile ważna jest idea, a na ile ludzie. Dla mnie ważniejsi od ideologii są ludzie. Nie możemy zalecać wszystkim jednakowych postaw, nie wszystkich bowiem to samo uszczęśliwia i nie wszyscy chcieliby żyć według tych samych zasad. Musimy też się pogodzić z myślą, że nie wszystko, co sobie wymarzymy jako jednostki, da się zrealizować, ogranicza nas bowiem - i słusznie - właściwie pojmowane dobro ogółu. Rozchwiany świat potrzebuje harmonii.
Zwłaszcza że stał się globalny.
Ale mimo tej globalności stał się też hermetyczny. Choć możemy przekazywać informacje w ciągu sekund, to nie dzielimy się głębszymi uczuciami; bezkrytycznie poddajemy się wciąż nowym - nie zawsze służącym ludziom - normom. Znamienne, że jedno z mediów społecznościowych, mające służyć wymianie myśli, ogranicza nasze wpisy do tylu a tylu znaków.
Dziękuję za rozmowę.
|