Krzyk bez echa
rozmawia Janina Koźbiel
JK: Pani się śmieje dużo i chętnie, a bohaterka „Zaćmienia” robiła to rzadko, a jeśli już - to „jedną stroną twarzy”...
MM: Pisałam książkę cztery lata temu, a najstarsze fragmenty w wieku 14-15 lat. Byłam w całkiem innym nastroju, przeżywałam wszystko inaczej, miałam inny stosunek do siebie. Byłam przerażona tym, co czułam, przerażona tym, że odbieram świat nie tak jak wszyscy, więc przekonana, że powinnam to ukrywać. A potem przerażona, że nikt nie potrafi odczuć tego, co ja, a więc i mnie zrozumieć. Czułam bezdenną przepaść między sobą i światem.
Tak pewnie czuje większość nastolatek. Psychologowie uwrażliwiają rodziców...
W historii, którą opowiadam, rodzice są w tle; w najtrudniejszych chwilach bohaterka jest sama. O nic ich jednak nie obwinia, bo wina nie leży po ich stronie, raczej po jej; przecież to ona milczy i nie pozwala się do siebie zbliżyć. Byłoby miło, gdyby rodzice odbierali dzieci jak superczujny radar, ale przecież są tylko ludźmi; nie potrafią drugiego prawdziwie poznać, zrozumieć. Trudno im, tak jak nam wszystkim, przeniknąć w głąb drugiego człowieka, nawet gdy jest tuż za ścianą, zwłaszcza gdy on sam tego nie chce.
Bo nie mają z dzieckiem kontaktu?
Kontakt mogą mieć - to nie jest aż takie trudne. Nie potrafią słuchać, patrzeć, czuć tak samo jak ten drugi, tak samo odbierać świata. Ale to bardzo ludzkie. Prawie nikt nie potrafi.
Co właściwie sądzi Pani o ludziach?
Większość jest nieciekawa: hałaśliwa, pusta, powierzchowna. Szuka tylko najprostszych przyjemności, nie ma żadnych zainteresowań, nie stawia sobie wymagań, żyje bezrefleksyjnie. Słowem - jest bez sensu.
Czy podobna obserwacja dotyczy czasu studiów? Zwykle ten okres przedstawia się jako beztroski...
Może kiedyś tak było. Nie sądzę, by dziś taka opinia dotyczyła większości. Obroniłam się dwa lata temu na romanistyce. Same studia - cóż... Niewielu ciekawych ludzi, zdecydowanie za dużo teorii, za mało praktycznej wiedzy, to chyba mogę jedynie o tamtym okresie powiedzieć. Nie pozostawiłby we mnie niczego wartościowego, gdybym w pewnym momencie sama sobie czegoś interesującego nie poszukała. Choć musiałam trochę o prawo do tego czegoś powalczyć; jako temat pracy magisterskiej wybrałam problem, który mnie ciekawił, ale profesora nie bardzo. Wolał, bym pracowała nad czym innym, ale się uparłam.
To surowa ocena.
To był trudny okres; czułam przerażenie i pustkę, nie mogłam odnaleźć dla siebie żadnego sensu, wyznaczyć celu. Zupełnie nie mogłam sobie wyobrazić dalszego ciągu: co się stanie, jak już obronię pracę, dostanę dyplom, będę musiała gdzieś (gdzie?) się zatrudnić. To było bardzo destrukcyjne - ten moment przed istotną decyzją, co dalej? Jak skok w przepaść, świadomość, że życie się urywa, rozpływa, załamuje. A obok nikogo, kto by złapał za rękę i nie pozwolił spaść w tę przepaść. Zwykle wtedy obwinia się siebie. Miałam więc i ja swoje kłopoty ze sobą - swoją pogoń za Ankou, za śmiercią... Jak bohaterka powieści.
Podejrzewam, że dziennik Mary jest autentycznym zapisem nastolatki i zrozpaczonej młodej kobiety...
Odpowiem tak: dobrze ją rozumiem.
Jest tam tyle nienawiści i bólu, że rozsadzają one zdania, które stają się swoistą biegunką, nerwicą myśli. Gubi się sens.
Te wszystkie negatywne emocje zwykle nie mogą znaleźć ujścia. W stanach frustracji można dewastować przystanki, wszczynać burdy na stadionach, napadać na policjantów czy mordować koty. Ale można też skierować to, co destrukcyjne, nie na zewnątrz, lecz na samego siebie. Wtedy śmierć staje się obsesją. Budzi lęk, ale i fascynuje. Jest jedynym, co wypełnia myśli.
Tak fachowcy opisują m. in. przyczyny anoreksji, jednego z kłopotliwych zjawisk naszych czasów. Pani znalazła sposób, aby rozbroić tę minę?
Przełożyłam emocje na opowieść. Utkałam z nich historię, przerażenie zamieniłam w obrazy, napięcie i lęk przed światem rozładowywałam, budując dramatyczny ciąg zdarzeń. Zresztą już w dzieciństwie - rysując - próbowałam sobie radzić podobną metodą.
Napięcie przenosząc na odbiorcę. To jeden ze starych, wypróbowanych sposobów.
Tak wyszło, to nie było zaplanowane, lecz pisane z potrzeby serca. Ale mam nadzieję, że potencjalny czytelnik nie będzie miał tego za złe, wprost przeciwnie - doceni. Akcja stała się w ten sposób bardziej dramatyczna; temu, co dzieje się na powierzchni, wtóruje dzianie się wewnątrz człowieka, a tajemnicy psychologicznej towarzyszy poszukiwanie. Daję nawet pewne poszlaki, jak w kryminale.
Tylko pewności nie ma, czy jest trup. Powie Pani, czy bohaterka zginie, czy przeżyje?
Przykro mi. Ja tego nie wiem.
Ankou to alegoria smutku, postać z wierzeń bretońskich? Jak trafiła do „Zaćmienia”?
Aby szlifować język, wyjeżdżałam do Francji. Pracowałam między innymi jako opiekunka do dzieci, na początek trafiłam do Bretanii właśnie, do wioski niedaleko Quimper, w regionie Finistere. To było ciekawe doświadczenie, zwłaszcza jeśli chodzi o obserwację ludzi. Wtedy też poznałam bretońską kulturę, zaciekawił mnie tamtejszy folklor. Sama kraina jest niezwykła - jeśli czuję się związana z jakimś miejscem, to chyba właśnie z tym. Ma surowy pejzaż, ciemne morze i pachnące nim powietrze, kościoły z kamienia, tradycyjnie ubranych na czarno mieszkańców, okutane w czerń wdowy po rybakach, tęskny wiatr. Ludowe wierzenia Bretanii, choć katolickie, są bardzo pogańskie. Uważana była kiedyś za wrota do zaświatów - tam miały wędrować dusze zmarłych, by następnie przeprawiać się łodzią do krainy cieni. Pisząc „Zaćmienie”, wiedziałam, że to jedyna kraina, która może być dla niego tłem; z tą jej aurą i pejzażami, z legendami i freskami, które znajdowałam w kościołach - tym byciem na granicy światów, oswajaniem lęku przed przemijaniem. Ta fascynacja miała dalszy ciąg, moja praca magisterska dotyczyła właśnie bretońskiego folkloru.
To była praca teoretyczna?
Częściowo. Zaciekawiły mnie bretońskie „Legendy o śmierci” zebrane i przetłumaczone z bretońskiego na francuski przez Anatole`a le Braza, bretońskiego pisarza z przełomu XIX i XX wieku. Le Braz poświęcił wiele lat na odnalezienie i spisanie legend Bretanii; był pionierem w tej dziedzinie, bo nikt przed nim się tego nie podjął i gdyby nie on, pewnie umarłyby wraz z ludźmi, bo istniały tylko w słownych przekazach. Ja zaś przetłumaczyłam je z francuskiego na nasze, i to tak, by bretońska kultura wcale nie wydała się Polakowi obca. Szperałam więc w staropolszczyźnie, w dialektach i żargonach, by stworzyć „polski tekst ludowy”. Praca bardzo mnie wciągnęła; nie tylko samo tłumaczenie, ale również zgłębianie bretońskiej duszy. Ludowość zawsze zresztą mnie ciekawiła, bo dostrzegam w niej coś, co jest do głębi moje.
Zainteresowanie folklorem u współczesnej dziewczyny? Co Pani tam znalazła ważnego?
Bretoński folklor diametralnie się różni od francuskiej kultury, która, mam wrażenie, niemal w całości jest nadmiernie racjonalna, pomija to, co w człowieku naturalne. Jakby się wstydziła emocji, jakby nie chciała się przyznać do lęków, czuła w tym niestosowność, jakieś ograniczenie. A dla mnie właśnie to, co instynktowne jest najciekawsze i najprawdziwsze, to właśnie bardzo lubię śledzić w ludziach, opisywać, obserwować. Zanurzenie się w bretońskim pejzażu i ludowych opowieściach, w których umarli istnieją obok żywych, pozwoliło stworzyć klimat, w którym o śmierci można myśleć jako o czymś istotnym, co istnieje obok życia, co się z nim przenika...
Ale czy to mogło nadać mu sens?
Przeciwnie. Podkreślało bezsens, ale też popychało do dalszych poszukiwań. „Zaćmienie”, jak wszystko inne, pisałam dla siebie; by siebie uchwycić, zrozumieć i trochę - uwolnić: od tej myśli o śmierci, która była od dawna we mnie, od lęku przed pustką, bo nie potrafię niestety uwierzyć, że po niej coś jest. Nie potrafiłabym też tych lęków przed nikim wypowiedzieć, tak wprost, bo nie bardzo wierzę w ludzi i nie bardzo im ufam; może czasem bywam wręcz mizantropem, bo wydają mi się często parodią Człowieka, a świat parodią Świata.
To widać w powieści. Główni bohaterowie są wyraźnie skontrastowani z drugim planem - ludzi jakby wyciętych z tektury, opisywanych z sarkazmem, złośliwie. I nigdy ta Pani ocena się nie zmieniała?
Nie - nigdy, ale rzadko. Na przykład jeszcze przed studiami dwukrotnie spędzałam wakacje w Szampanii, jako wolontariuszka pracowałam we wspólnocie Taizé. Pojechałam, aby poznać ludzi, którzy przybywają tam z całego świata, chciałam zobaczyć, poczuć, jacy są. Że może inni, miałam chyba nadzieję. I doszłam do wniosku, że jednak to miejsce i zasady, jakie w nim panują, jakoś ich odmieniają. Dużo ze sobą rozmawiają, modlą się głównie śpiewem. Są otwarci na siebie, mniej skłonni do podejrzliwości, nieoceniający, tolerancyjni. W tym ich śpiewie, w relacjach między nimi można było czasem poczuć Boga. Ten wyjazd był jak powieść - takim moim poszukiwaniem duchowości, bardzo niedoskonałym, skoro jednak nie potrafi się w Niego uwierzyć. Ta niemożność powoduje, że szuka się nadprzyrodzonych sił w żywiołach, magnetycznych związków między ludźmi a kosmosem, jak to się zdarza Mariusowi w powieści i jego pseudonaukowym artykule o Plutonie. By przynajmniej nie widzieć świata jako chaosu, a siebie samego jako przypadku.
I nie czuć się jak w egzystencjalizmie? Też francuskim.
Akurat egzystencjalizm właśnie - obok bretońskiego folkloru - był tym, co mnie w kulturze francuskiej najbardziej pociągało. Żeby mieć jednak jasność: „Zaćmienie” było próbą opisania uczuć, które zawsze we mnie były: osamotnienia, zagubienia, świadomości przypadkowości istnienia i tego, jak trudne, a wręcz niemożliwe jest zrozumienie drugiego człowieka. Najpierw więc sama to czułam, a dopiero później dowiedziałam się, że ktoś już kiedyś czuł to samo, że istnieli Camus, Sartre i cały ten nurt egzystencjalny. Poza tym Ionesco i jego wszechobecny, tragikomiczny absurd. To właśnie on patronuje mi w ostatnich literackich poczynaniach.
Postawmy kropkę nad „i”... Najpierw więc była praca magisterska, a potem „Zaćmienie” i postać Lydii-Vievienne-Mary?
To działo się równocześnie. Pisałam na zmianę - i pracę, i powieść.
Pani wie, jak ona ma rzeczywiście na imię, ale z jakiegoś powodu czytelnika zwodzi?
Mara. To jedna z największych przyjemności przy pisaniu: rozkoszować się przewagą nad czytelnikiem, wiedzieć dużo, a mówić tylko trochę, podsuwać mu sygnały wieloznaczne, zbijać z tropu, sprawić nawet, by dał się zwieść i wpadł w pułapkę.
Nie boi się Pani, że poczuje dyskomfort... Po co Pani taki efekt?
Chcę wymusić uwagę, czytanie naprawdę wrażliwe. Aby patrzył na postać Mary inaczej,
niż patrzy zwykle na ludzi. Nie tylko pod kątem tego, do czego mogą mu się przydać, jaki interes ułatwić. Zresztą takiej postaci z książki nie da się przecież traktować jak środka do celu - swojego, egoistycznego. Łatwiej przeżyć coś bezinteresownie lub... trzeba egzemplarz wyrzucić do kosza.
Marzy się Pani, aby ludzie byli jak Marius?
To marzenie o tym, by móc powiedzieć „człowiek to brzmi dumnie” bez uczucia, że się kłamie. Marius jest zadatkiem na człowieka przez duże C. Stać go na zmianę własnych planów, zatrzymanie się w biegu. Nigdy nie zbliżyłby się do Mary, gdyby nie był uważny, gdyby nie był zdolny do zaniepokojenia się stanem jej ducha, jej losem, gdyby poprzestawał tylko na etykietkach, a nie starał się zrozumieć, dlaczego usiłuje go odepchnąć, zniechęcić do siebie. Potrafi nie koncentrować się wyłącznie na skutkach, czyli własnych zranieniach, doznanych od Mary, pyta o nią samą, szuka przyczyny. Jest w „Zaćmieniu” przeciwwagą dla bezsensownych i krzykliwych ludzi; ma cechy, które bardzo cenię, a rzadko znajduję: godność i naturalną szlachetność. Zrodził się też z niepokoju, że jesteśmy zbyt obojętni na to, co dzieje się w drugim człowieku, że tak mało wiemy o tym, co dzieje się wewnątrz niego; wydaje mi się, że nawet otoczeni ludźmi, często jesteśmy bardzo samotni. Marius zaś bez żadnego powodu (optymiści nazwą to miłością) potrafił skupić się na bohaterce na czas wystarczająco długi, by ją zrozumieć, a nawet więcej - poczuć. Myślę, że tylko nieliczni mają szczęście znaleźć obok siebie kogoś takiego.
Ale nie daje mu Pani poczuć satysfakcji?
Nie? Wydaje mi się, że jednak stopniowo Marę poznaje, zaczyna ją rozumieć, a nawet przewidywać jej zachowania. W pewnym momencie rozmowy między nimi to już nie tylko nieustanna gra z jej strony. Różnią się w podejściu do życia, ale stają się wobec siebie prawdziwi, ona sięga po argumenty, a nie tylko przybiera pozy i miny, za którymi się ukrywała przed światem.
Jej ukrywanie się to dla mnie jedna wielka prowokacja, wołanie o pomoc. Taki krzyk rozpaczy...
Może, może... Tylko to często krzyk absurdalny, krzyk bez echa. Na który nikt ani nic nie odpowie.
Trapi mnie właśnie pytanie, dlaczego ona cały czas tak myśli. Marius przecież chce słuchać, jest obok...
Dlaczego się przed nim nie otwiera? Może z lęku przed porażką i jednak niezrozumieniem, a może to ciąg dalszy autodestrukcji, nie wiem. Może jest więc w tym wszystko: nienawiść, anoreksja, szukanie śmierci i odpychanie pomocy, gdy już się pojawia. Może to kolejny etap, taka właśnie złośliwa satysfakcja, której ostrze skierowane jest nie tylko na drugiego człowieka, ale też na samą siebie? Ja wiem, a ty ciągle nie wiesz...
Ale Marius jest takim echem krzyku przecież. Wykreowaną przez Panią odpowiedzią.
Jeśli istnieje...
Chce Pani powiedzieć, że nie istnieje miłość?
Tak sądziłam, kiedy pisałam „Zaćmienie”.
A teraz?
Teraz sądzę inaczej. Ale to już emocje i uczucia na inną opowieść.
Czekam zatem. A tymczasem - dziękuję.
|