Po co osinowy kołek
Z romantyzmem i romantycznością kłopot mamy nie lada. Niby piękne i godne podziwu, a jakieś takie niedzisiejsze. Niby to część tradycji, a taka jakaś wstydliwa. Więc egzorcyzmujemy ją z narodowej duszy. Ale wraca, święta-przeklęta. A to w postaci kultu bohaterszczyzny i mogił, a to w postaci wampirów, których krwią ociekają portale, witryny wystaw, stoliki księgarenek chodnikowych. I budzi tym większy niesmak publicystów pragmatystów, niechcących czemuś przyjąć do wierzenia, że to popyt kształtuje podaż...
Ale może publicyści pragmatyści mają trochę racji, może jest tak, że podaż przebiegle manipuluje popytem: ośmiesza pewien typ ludzkich tęsknot, spychając je w podświadomość. Jeśli wampir jest wirtualny, jego kły i krew - cybernetyczne, to trudniej się przejąć tym, że może i nas dopaść, że ściga. Plastikowy pokarm nie syci, nie zaspokaja prawdziwego głodu. Ba, głód potężnieje... a interes może się tym bardziej kręcić - modelowo i światowo. Cóż, że sarkają ci, którzy już w dzieciństwie dali sobie amputować gruczoł zabawy?
A przecież romantyzm i romantyczność to nie tylko spiski i wampiry, to też napięcie między ambicjami jednostki a tym, co wspólnotowe. To widzenie człowieka-drobinki pośród żywiołów nie zawsze przyjaznej przyrody. To ambicja przemiany - siebie i świata, aby instynkty pogodziły się z rozumem, a pragmatyka polityczna zbliżyła do ideałów; nawet jeśli nie są to przymusy stricte podręcznikowe.
Zastanawiające, że wszystko to przychodzi do głowy z powodu niewielkiej debiutanckiej książeczki, która nosi tytuł „Zaćmienie”, i którą można by polecić do czytania na plażę, bo też na plaży rozpoczyna się jej akcja - tyle że „w dzień chłodny i deszczowy”. Głównych bohaterów jest w niej dwoje, a ich wzajemna relacja nie ma w sobie nic pospolitego ani przeciętnego. Żadne z nich nie należy do ludzi, którzy z „lekkością znoszą swój byt”. Stanowią dla siebie niepoznawalne kosmosy, ale potrzebują się nawzajem. Można by powiedzieć, parafrazując Mickiewicza: Ktoś - daleki, a może i złośliwy - „stworzył między nimi więzy, a ona je rozstrzygła”. Czy na pewno i w jaki sposób? Przyjemność rozwiązywania kryminalnej zgoła zagadki pozostawiam czytelnikowi.
Marta Magaczewska nie byłaby jednak współczesną 25-latką, gdyby opowieści, z ducha romantyzmu poczętej, nie wzięła w nawias. Napisała raczej pastisz niż historię serio, ale pastisz ten jest na tyle subtelny, czyli sprawny warsztatowo, narrator na tyle sugestywny, a główna bohaterka Lydia-Mara-Vivienne - wyrazista, że zaspokoić może niejedną potrzebę empatii i wzruszenia. Jej niespodziewane wyłonienie się z bretońskiego pejzażu, a potem nagłe kilkukrotne stopienie się z nim na powrót, ma w sobie coś z dreszczowca... albo kosmogonii (w zależności od skłonności czytelniczych i doświadczeń lekturowych). A kosmogonię tę potraktować można jako wstęp do antropologii, zmusić się do zauważenia pytania o to, kim jest człowiek. Czy po wiekach ewolucji - biologicznej i kulturowej - istnieje ciągle na granicy tego, co materialne, i tego, co duchowe? I co się dzieje, kiedy dochodzi w nim do głosu tylko jeden biegun?
Lydia-Mara-Vivienne swoje intuicje na ten temat odsłania tylko częściowo. Jej dziennik - wkomponowany w strukturę opowieści - jak to dzienniki ludzi bardzo młodych, jest raczej dowodem bezradności niż jasnym postawieniem problemu, raczej zapisem emocji niż spójnych przekonań. I jest to zrozumiałe - ujmowalne w kategoriach ludzkich i warsztatowych. Gdyby młodzi wrażliwi ludzie umieli za pozorami społecznymi, konwencjami i maskami dostrzec innych ludzi - też samotnych i opętanych lękiem przed światem, w którym na porządku dziennym jest śmiertelna rywalizacja i szczurza pogoń za sukcesem - nie popełnialiby samobójstw. Gdyby religie i filozofowie potrafili dać przekonującą odpowiedź na pytanie, skąd jesteśmy i dokąd dążymy albo przynajmniej jak żyć, nie byłoby rewolucji, secesji, buntów i herezji. Gdyby publicyści i pisarze... I tak dalej, i temu podobne.
Lydia-Mara-Vivienne wszystkie fałsze świata odbiera nadwrażliwie. Ta przyrodnia siostra preromantycznego Wertera nawet nie potrzebuje, jak on, wyraźnego społecznego odrzucenia; Magaczewska nie opowiada czytelnikowi żadnej mniej lub bardziej prawdopodobnej historii z przeszłości Mary, aby pokazać, co ją uczyniło niezdolną, zranioną, napiętnowaną, we własnym przekonaniu przeklętą. Poznajemy tę dziewczynę-zjawę tak, jak ją poznaje Marius, patrzymy na nią jego oczami i rozumiemy tylko częściowo. Pozostaje obca, ekscentryczna; przestrasza i niepokoi. Mogłaby być Matką Boską lub Magdaleną, myśli o niej Marius, a stara Bretonka Irene mówi, że powinna lubić hiacynty i przestrzega przed jej złym wpływem (Synku, uważaj na tę dziewczynę).
Bo też narrator, jak na współczesnego młodego człowieka przystało, interesuje się raczej paranauką niż mitologią, uparcie posługuje językiem scjentystów, pisząc artykuł o Plutonie i jego wpływie na ludzi. Nie interpretuje znaków-symboli, tylko je widzi. I nie musi znać historii o Hiacyncie, pięknym młodzieńcu, zabitym, przypadkowo lub z zemsty, dyskiem rzuconym przez jednego z bogów, ani nawet prostszej i bardziej popularnej legendy o rozbitym lustrze Królowej Śniegu. Ale należy do ludzi uważnych. I czuje (patrz: rozmowa z Autorką - Wywiady). Fascynacja przypadkowo poznaną kobietą prowadzi go na skraj doświadczenia, któremu sprostać nie potrafi i które - nawet przeżywając na nowo na oczach przygodnego plażowicza - nie do końca rozumie. A kiedy już rekonstruuje finał dramatycznych zdarzeń, zdolny jest tylko do tego, by przywołać rozchwiane, pełne napięcia obrazy z komisariatu policji, nie snuje już nawet refleksji, nie próbuje postawić pytań, nie oskarża, a wnioski i interpretacje pozostawia swemu rozmówcy i czytelnikowi. A ten wyjaśnić rzecz może także prosto i banalnie, sięgając po którąś z teorii o anoreksji lub o braku ciepła rodzinnego.
Takie poszlaki autorka również podsuwa, ale ich nie eksponuje, przeciwnie, spycha na margines, co w efekcie wyrywa „Zaćmienie” z kontekstów socjologicznych, a przechyla ku metafizyce, czyni też aurę powieści bardziej tajemniczą i groźną. Ale w tle istnieją przecież i pseudospotkania i pseudoprzyjaźnie, ogłuszająca muzyka i gryzący papierosowy dym; stłoczeni ludzie przy kawiarnianych stolikach, „człowiek przy człowieku”, nie przypadkiem przecież kojarzą się Mariusowi z piekłem. Sytuacje opisane w pensjonacie Chambres a louer czy w browarze przy rue de Madeleine - i właściwie cały drugi plan - wyraźnie dowodzą, że Martę Magaczewską stać na niejedną złośliwość, a to - jak diagnozuje Bergson - jest warunkiem korzystania ze śmiechu jako oręża przeciw smutkom ludzi. I przeciw okrutnemu Losowi. Tyle że odczucie prawdziwego absurdu dość skutecznie utrudnia beztroską zabawę.
Najwyraźniej w pierwszej swojej książce Marta Magaczewska ani siebie, ani czytelnika nie chce zanadto bawić. Woli go wzruszać, woli go poruszać. Przy tym jej alternatywny świat pozostaje harmonijny i spójny. Jest współczesny, choć zakorzeniony w tradycji idei. Nie ma w nim żadnych chodliwych gadżetów ani efektów specjalnych dla maluczkich. Nie ma wampirów.
Janina Koźbiel JanKa
|