Grzegorz Filip
STUDNIA
ISBN 978-83-62247-28-8 / 29-5
Cena 28.56 / 13.53
Stron 216
Format 145x205 / epub, mobi, pdf
Oprawa miękka ze skrzydełkami
Premiera 21 października 2013
Grzegorz Filip zadaje w „Studni” pytanie o to, czy dziecko ma być coś winne rodzicom i czy rodzice zobowiązani są do tego, by zapewnić potomkowi szczęście w życiu. Wnikliwie analizuje sytuację komplikowaną przez lata milczenia. Pozostawia bohaterów długo z ich milczeniem i nie sugeruje, co można z nim zrobić. Tworzy jednocześnie dość przewrotną historię o istnieniu w dwójnasób; opowieść wskazującą drogi, ale nie nakreślającą celów. „Studnia” zadaje pytanie o to, czym jest spełnienie; w jaki sposób je osiągać i czy wiąże się z wyrzeczeniami, zmianami, konfrontowaniem się z czymś, co inne. Dramat bohaterów prozy Filipa wydaje się być tym samym dramatem, ale przedstawianym inaczej, bo inaczej też się rodzącym. Napięcie między ojcem a córką niwelować będą dzieci, wnukowie. Pojednanie będzie niemożliwe nie dlatego, że nie można porozmawiać, ale przede wszystkim dlatego, iż żyje się w innym kierunku.
Jarosław Czechowicz Krytycznym okiem
|
Od autora:
Studnię pisałem metodą Stephena Kinga, nie wiedząc jeszcze, że to jego metoda. Wrzuciłem bohaterów w pewną sytuację i dalej musieli sobie radzić sami. Janusz i Grażyna nie są ponadprzeciętni, ale na pewno trochę inni, osobni. Mają swoje wady, słabości, nawet irytujące fobie. Jeśli mimo to wzbudzają sympatię, to bardzo się cieszę.
Tutaj autor o książce mówi.
|
Patronat medialny:
(...)
Tego dnia Garbarek pojawił się wieczorem i bezceremonialnie usiadł na brzegu łóżka, jakby odwiedzał chorego. I po trosze tak było. Janusz, już w piżamie, starał się pozbyć natrętnego kłucia kręgosłupa, jakie dopadło go po kilkugodzinnej wycieczce ulicami miasta. Ale to nie chodzenie przyniosło ból, choć może trochę też i ono. Główna przyczyna wzięła się z czego innego. Kiedy natrafili na okalający budynki klasztorne wysoki mur, chłopcy zapragnęli się wspiąć i zobaczyć, co jest za nim. Młodzi odkrywcy! Nie bez trudu podsadzał ich po kolei i wtedy poczuł, że to się źle skończy. W ciemnym ogrodzie za murem nie znaleźli zresztą niczego ciekawego. Na ławce w cieniu akacji zasuszony staruszek w sutannie, na której grały przepuszczone przez cedzak liści zajączki słońca, miętosił w palcach różaniec. Czując, że naruszają prywatność, cofnęli się zmieszani.
Ale na dobre zaczęło się dopiero w domu. Leki przeciwbólowe nie pomagały, liczył na to, że coś wskóra, leżąc płasko na tapczanie, jednak piekące kłucie nie ustawało. Właśnie próbował sobie wyobrazić, że jest kosmonautą, lewitującym swobodnie w stanie nieważkości, a ciepłe fluidy rodem z kosmosu opływają ciało, pochłaniając to, co w nim złe i niezdrowe. Tak mu kiedyś poradził Teodor Przedmojski, skądinąd racjonalista, niestroniący jednak od modnych, newage'owych nowinek. Niespodziewane odwiedziny zaskoczyły Janusza, wytrącając go z równowagi, jeśli w ogóle taką dysponował.
- Nie wykurujesz się do jutra. - W głosie mężczyzny brzmiała nieodwołalność. - Dźwignąć dwadzieścia parę kilo to jednak nie dla ciebie. Powinieneś uważać.
- Wcale nie żałuję - odparł, unosząc się na łokciu. Syknął i powoli osunął się z powrotem na poduszkę. Plecy piekły, ostra szpilka biegła wzdłuż lewej nogi. - Mam tyle radości z tych chłopców, że nic mi jej nie umniejszy - dodał jakby wbrew cierpieniu, które, jak sądził, musiało wypłynąć na twarzy.
- Przewróć się na bok, posmaruję ci te plecy. - Zaczął gdzieś między łopatkami i schodził w dół, wcierając maść rozgrzewającą bez pośpiechu, metodycznie, nawet z dozą braterskiej czułości. - Pochodziliście sobie dzisiaj, co? - mówił. - Zdaje się, że dokonałeś kilku odkryć? Nie tylko to, że kochasz swoje wnuki.
- O czym myślisz? - Januszowi wydało się, że poczuł ulgę. - Bo jeśli o tym, że piękna kelnerka z „Unii” tak się zestarzała, aż trudno ją poznać, a Juśkiewicz zamknął mój ulubiony sklepik, to nie były to przyjemne odkrycia.
- Świat się zmienia i kto, jak kto, ale ty powinieneś być na to przygotowany. Nie o tym mówię. Może to dziwne, jednak wydaje mi się, że jesteś związany z tym miastem. Wprawdzie takie niepozorne, na uboczu, zapomniane przez resztę kraju...
- Nie wybierałem go, tu się urodziłem, ale na pewno rozumiesz, że wolałbym żyć w jakimś większym ośrodku, gdzie dużo się dzieje - przekonywał.
- To dlaczego się nie przeniesiesz?
Janusz wzruszył ramionami.
- Jestem tu, gdzie trudniej. Potrafisz to pojąć?
- Może tak, może nie. Z jakiej racji mieszkać w mieście, którego się nie lubi? Co cię tu trzyma?
- A jakie mam wyjście? Starych drzew się nie przesadza. Zresztą, kto powiedział, że go nie lubię? - stęknął Janusz. - Dziękuję ci. Już się przewrócę na plecy, bo mi tak źle.
- To wykręt, nie zbywaj mnie gadką o starych drzewach. - Garbarek wycierał w dłonie resztki maści.
- Ja tu mam znajomych, mieszkanie. Irena, Teodor... Tu pochowałem Annę. Wiesz, to jest moje miasto. Czuję się tu wolny, jestem u siebie. - Zamilkł, przełykając niechciane wzruszenie. - Pokazywałem chłopcom, gdzie się urodziła ich matka, widzieli szkołę, do której chodziła - przypomniał sobie.
- I co oni na to? - zainteresował się mężczyzna.
- Co? To dzieci. W bramie siedział żebrak. Julek przysiadł obok, naśladując też zdjął czapkę i położył przed sobą. Skrzyczałem go, pierwszy raz go skrzyczałem. Bardzo się przejął.
- Kochasz to miasto? - podjął po chwili gość.
- Kocham i nienawidzę, jak u Katullusa. Jak to możliwe, zapytasz?
- Czuję, że tak jest i cierpię - kończy, zdaje się, poeta.
- No tak, tak. Trochę cierpię, ale chyba więcej bym cierpiał oderwany, gdzieś w wielkim mieście, które nie jest dla mnie, gdzie mógłbym wprawdzie co wieczór chodzić do dobrego teatru albo na wybitny koncert, ale byłbym sam. Bardzo lubię Gdańsk, uwielbiam Wrocław, jednak? Zresztą, jak znaleźć pracę tam, gdzie wszyscy jej szukają?
- Czyli to jednak pozorne rozdarcie! W rzeczywistości wolisz siedzieć tu i narzekać.
- No dobrze, niech ci będzie - przyznał i po zastanowieniu dodał: - Miałem możliwość wyjazdu na początku lat dziewięćdziesiątych. Warszawa, praca w redakcji. Nie zdecydowałem się na to.
- Nie żałujesz?
- Nie. Tamta inicjatywa się rozsypała, zostałbym na lodzie. - Zastanowił się. - Może i nie zostałbym, nigdy nie wiadomo, coś by się trafiło, ale wiesz...
Nie miał zamiaru jeździć po świecie i szukać wciąż czegoś nowego. Chciał być tu i dookoła mieć to, do czego się przyzwyczaił, swoją księgarnię ze sprzedawcą, w którego oczach nieudolni naśladowcy Gombrowicza nie uchodzą za największych pisarzy i sklepik z płytami, gdzie odróżniają Palestra od Palestriny. Ale właśnie tego nikt nie mógł mu zapewnić! Za to oferty wyjazdów wisiały na rogu każdej ulicy. W gazetach całe działy poświęcone zachętom: „Spadajcie! Co tu będziecie robić? Tu nie ma nic”. Na oferty last minute zawsze jest czas - myślał. Schubert nie opuszczał Wiednia, Kant Królewca. Nie jestem taki oryginalny.
- Pozwól, że cię zabiorę na małą wycieczkę - zaproponował nieoczekiwanie Garbarek, uśmiechając się przebiegle. - Zwiedzałeś z dziećmi miasto, teraz ja ci je pokażę.
I zanim Janusz zdążył zaprotestować, znaleźli się nad osiedlem, potem wysoko nad miastem. Powietrze było tu chłodniejsze, a w oddechu rozrzedzone. W dole migotały żarzące się węgielki, jakby ktoś na wielkiej powierzchni rozgarnął dopalające się ognisko. Główne arterie, obwiedzione kropkowanymi liniami latarni, jarzyły się na pomarańczowo, kontrastując ostro z ciemnym tłem. Gdzieniegdzie skupiska światełek błyszczały zielonkawo. Kiedy wznieśli się wyżej, można było już dostrzec tylko cieniutką, pomarańczową pajęczynę.
- Piękne, prawda? - zawołał Garbarek, a Janusz potwierdził.
Obniżyli lot, wpadając znów w ciepłe powietrze, i wtedy Janusz wyraźnie dostrzegł olbrzymi plac, a na nim? Tak, to był Pałac Kultury! Taki sam, albo nawet ten sam. Janusz wzdrygnął się, lecz już polatywali nad podłużnym budynkiem, w którym nietrudno było rozpoznać Sukiennice.
|