Nie chcę pisać w 3D
rozmawia Janina Koźbiel
JK: Wierzy Pan w powieść jako formę opowiadania o świecie?
GF: Muszę wierzyć. Powieść to chyba najpojemniejsza forma artystyczna, nie ma drugiej takiej. Jeśli stracimy wiarę w powieść, cóż nam pozostanie? Nie przemawiają do mnie te wszystkie proroctwa o końcu powieści, wyczerpaniu fabuły, kryzysie narracji i bohatera. One trwają od lat 60. ubiegłego wieku i dzięki tym ideom zmajstrowano sporą bibliotekę, więc były potrzebne. Kryzys okazał się płodny. Ale teraz, korzystając z tamtych osiągnięć, można spokojnie powrócić do fabuły, do tworzenia fikcji. W zeszłym roku napisałem powieść „Cover” (nie ujrzała na razie światła druku), ona się kończy obrazem narodzin nowego świata, który na powrót wyłania się z chaosu. Wszystko jest w nim do ukazania, trzeba tylko wyobraźni. Ogromne pole dla artysty, który jest jednym z bohaterów tej książki. Mimo wszelkich kryzysów pisarz wciąż ma możliwości tworzenia nowych światów.
A jak Pan wobec tego tłumaczy popularność literatury dokumentalnej, biografii wszelkiej maści i reportażu, które sprzedają się najlepiej? Nie świadczy to o odwrocie czytelników od fikcji?
Może to moda. Kiedyś mało było literatury faktu, teraz wydawcy odrabiają zaległości. Za reportażem nie przepadam. Już bardziej pociągają mnie autobiografie-dzienniki. Za najciekawszą publikację ostatnich lat w tej dziedzinie uważam dziennik Jana Józefa Szczepańskiego. Wrażliwość, bogactwo wewnętrzne i mądrość tego człowieka porażają dzisiejszego czytelnika. Wiele się z tej książki nauczyłem.
Na swoim blogu polemizował Pan swego czasu z profesorem Jarzębskim i jego opinią - podziela ją część pisarzy i krytyków - na temat mowy pozornie zależnej. Przychodzi mi do głowy, że jest osobliwy związek między deprecjonowaniem psychologizowania w prozie i popularnością autobiografii. Co Pan o tym sądzi?
Nie tylko autobiografii, ale w ogóle literatury w pierwszej osobie. Standardy autobiografii narzuca się innym odmianom literatury, na przykład powieści. W przytoczonej na moim blogu wypowiedzi Jerzego Jarzębskiego znajdziemy tylko zdziwienie „powrotem mowy pozornie zależnej”. To łagodne stanowisko. Część krytyki popiera natomiast wyraźnie jedną estetykę, a więc: narracja bezwzględnie w pierwszej osobie, zero psychologii, żadnej mowy pozornie zależnej, ironiczny dystans do świata. To ma być rzekomo nowoczesne i nieuchronne. No i oczywiście język, który musi być koniecznie gejzerem bon motów. Jak dla mnie, za dużo tych konieczności, mam takiej literatury po kokardy. Ale to się znudzi. Żeby zakosztować estetycznej i intelektualnej różnorodności, czytam tymczasem powieść amerykańską, angielską, turecką... A polską, skrojoną wedle dziwnych recept, z nudnego obowiązku.
„Studnię” nasycił Pan esejem... Zależało Panu na przekazaniu ważnych myśli i opinii o świecie czy też strategia wynika z takiej a nie innej koncepcji bohatera - inteligenta, by nie powiedzieć intelektualisty - i to bohater był pierwotny?
Pyta Pani o to, czy poglądy Janusza są moimi poglądami?
Nie, o to nie pytam. Ale skoro ma Pan ochotę, proszę odpowiedzieć.
To nigdy nie jest proste. Pierwszy, roboczy tytuł „Studni” brzmiał „Siedem esejów dla przybysza” i od owych esejów zacząłem pisanie tej książki. Niektóre z nich były już zresztą napisane wcześniej. Im mocniej pochłaniał mnie żywioł fabularny, tym bardziej ulatniał się i ograniczał eseistyczny. W końcu zostało go tyle, ile jest, czyli na lekarstwo. Bohater - myślę o postaci Janusza - był pierwszy, w miarę pisania się rozwijał, pogłębiał i charakteryzował, a ja coraz bardziej się od niego dystansowałem. Bardzo możliwe, że on wyszedł ze mnie, ale im bardziej się emancypował, tym bardziej patrzyłem na niego z boku. Chciałem napisać książkę o ojcu i córce, więc jeszcze wcześniej był temat (jakie to dzisiaj niemodne!), ale równocześnie z tematem zjawili się bohaterowie.
Podejrzewam też przekorę w nasyceniu sarkazmem fragmentów „Studni” odnoszących się do popularności Gombrowicza... Nie ceni Pan tego pisarza?
Tam nie chodziło o samego Gombrowicza, lecz o jego uczniów, którzy zdominowali polską literaturę współczesną. Ona stała się przez to troszkę jednostronna i nieco trudniej jej przez to wyjść z opłotków. Szerzej zajmuję się tymi sprawami w powieści „Cover”, będącej parodią tego nurtu literatury. W „Coverze” Gombrowicz, jako postać literacka, usiłuje prostować nagromadzone wokół jego poglądów nieporozumienia. To powieść o wielkiej podróży, w którą wybierają się dwaj przyjaciele. Zdradzę tylko, że nie udaje im się dotrzeć do Vence i ujrzeć białej willi Gombrowicza.
To ciekawe, zważywszy, że główny bohater „Studni” w potrzebie podróżowania rodaków dostrzega przede wszystkim pozę i kompleksy. Pan widzi w tym coś jeszcze?
Ucieczkę przed samym sobą, bezmyślne dryfowanie ustalonymi marszrutami... Mój bohater nie jest w swych poglądach osamotniony, niedawno odkryłem, co o turystyce myśli narrator „Nazw” Dona DeLillo. Proszę zobaczyć! Wydaje nam się, że to my obracamy ziemię naszymi stopami niczym koło garncarskie, że kiedy ustaniemy, ona też się zatrzyma. Ja w to nie wierzę.
Nie wierzy Pan w sens trudu?
Zaraz, zaraz! Nie mówimy o całej ludzkiej aktywności, lecz o manii podróżowania, której pozytywne efekty oceniam jako mizerne. Niewiele nas te podróże kształcą, co widać w niektórych książkach wyrosłych z podróży. Operują banalną refleksją, są bardziej schematyczne i mniej wartościowe niż książki powstałe z „osiadłego” namysłu. Epatują egzotyką, niecodziennością. A tymczasem sztuką jest stworzyć ciekawą książkę o codzienności.
Zna Pan charakterystykę figury studni z chińskiej księgi I Cing? Nie mogę od niej się uwolnić, czytając Pańską powieść. Jeśli Pan nie zna, czym jest dla Pana studnia?
Kiedyś się tym interesowałem, ale potem uciekły mi z głowy chińskie mądrości. Szkoda, bo to bardzo piękny symbol. Na przykład zakorzenienia (można przenieść miasto, ale nie można przenieść studni), symbol tego, czego człowiek nie może zmienić... Studnia w I Cing to też symboliczne źródło inspiracji, mądrości, szczęścia, które każdy sam może czerpać jak wodę, a także wycofania - miłego sercu mojego bohatera. Nie można korzystać ze studni przywalonej kamieniem, ale woda pozostaje czysta - mówi chińska księga. Czasem trzeba się wycofać, odrzucić pokusy, udać się na pustynię, żeby przepracować swoje widzenie świata, ułożyć myśli... To miłe, że znalazła Pani te parantele, choć pisząc powieść, nie byłem ich świadomy. Kiedy czytelnik znajduje w książce coś zawartego tam nieświadomie, to dla autora ogromna frajda, bo wtedy się czuje, że książka naprawdę żyje. Z kolei w Biblii kilkakrotnie powtarza się motyw spotkania kobiety i mężczyzny - właśnie przy studni.
Jak Pan interpretuje te biblijne obrazy? One są sprzeczne, uzupełniają czy też powtarzają znaczenia z I Cing?
Nie zastanawiałem się nad tym. Po prostu pamiętam jeszcze z czasu studiów polonistycznych piękną opowieść o miłości. Jakub - w Księdze Rodzaju - spotyka przy studni Rachelę, zakochuje się w niej, służy jej ojcu przez siedem lat, aby dostać dziewczynę za żonę, a potem kolejne siedem, bo dają mu najpierw starszą córkę, taki był zwyczaj. Piękna przypowieść o wierności. A spotkali się właśnie przy studni. Studnia jako figura stałości łączy więc w pewnym sensie I Cing i Stary Testament.
Mam wrażenie, że wybór Lublina jako miejsca akcji nie był przypadkowy... Czy coś Pan chciał uświadomić swoim ziomkom? Jak się żyje w Lublinie?
To miasto mojego urodzenia, w którym do dziś mieszkam i darzę je uczuciem. W powieści traktuję je bardzo osobiście. Filmowy zwiastun „Studni”, który nakręciliśmy z moim synem, pokazuje wielką dziurę po kinie Kosmos, w którym obejrzałem pierwszy w życiu film. W ruinach tego kina dzieje się część akcji. Dziś nic nie zostało z Kosmosu. Wielka dziura, i takich jest więcej. Pokazujemy też migawkowo narożną kamienicę u zbiegu Chopina i Krakowskiego, gdzie była kiedyś największa w mieście księgarnia. Kupowałem tam książki, umawiałem się z przyjaciółmi. Teraz mieści się tu bank. „Studnia” jest po trosze krążeniem po miejscach i czasie, których nie ma. Kiedy kręciliśmy ten filmik w ruinach kina, pojawił się strażnik budowlany i pyta, co robimy. „Chciałem tylko zajrzeć do tej dziury” - mówię. A on na to: „Lepiej, żeby pan nie zaglądał!”. Niestety, nie posłuchałem i zajrzałem. Moja powieść jest spojrzeniem w czeluść.
Spojrzenie w czeluść kojarzy się z cierpieniem, odkryciem Ciemnego, namiętnością. Mógłby Pan tych wszystkich silnych emocji dostarczyć czytelnikowi, ale - mam wrażenie - Pan się przed tym świadomie cofa; jest Pan niezmiernie powściągliwym człowiekiem. Musiały Panu przyświecać jakieś szczególne cele, skoro się Pan zdecydował na taką strategię?
Schowałem się za swoimi bohaterami... Oni są tu ważni, nie ja.
No, ale oni właśnie mogliby więcej przeżywać. Pan tego nie pokazuje, powstrzymuje się przed - jak by powiedział Witkacy - bebechami?
Czy oni za mało przeżywają? Nie wydaje mi się! Ja się spalam, pisząc. Teraz, po kilku latach, potrafię już kontrolować swoje relacje z tworzonym światem, nauczyłem się wychodzić z niego wieczorem, żeby móc się uwolnić i zasnąć, ale na początku było trudno. Noce roiły się od bohaterów pisanej książki. Zależy mi na czytelniku, także i na tym, który optuje za silnymi emocjami, których ja nie mogę mu obiecać. Przynajmniej nie w warstwie stylistycznej. Myślę, że po lekturze ulubionych książek znajdzie on czas, by dla wytchnienia przeczytać także i moją. Sam natomiast najwyżej cenię pisarzy stylistycznie powściągliwych, którzy piszą nie po to, żeby się chełpić umiejętnością gęstego upakowania barokowych efektów. Nie lubię, kiedy autor krzyczy każdym zdaniem: „Patrzcie, jaki jestem wspaniały, jak umiem wykręcać zdania!”. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem film 3D - i co chwilę w innym rejonie ekranu pojawiał się jakiś efekt, tu coś mrugało, tam błyskało, a wszystko to niepotrzebne, nadmiarowe, przesadzone, bombastyczne, dla popisu - pomyślałem, że tak samo jest z wieloma książkami. Nazwałem je literaturą 3D. Sam nie chcę takiej uprawiać.
Sądzi Pan, że uprawianie takiej sztuki pociąga za sobą jakieś straty, jakieś koszty?
Wychowałem się w przeświadczeniu, że rokoko to styl w jakiś sposób wynaturzony i do dziś tego poglądu nie odrzuciłem. Żyjemy w okresie przejściowym, upada postmodernizm, jest teraz w swej fazie manierystycznej, schyłkowej. To właśnie takie współczesne rokoko: śmieszy, tumani, przestrasza. Co ma w tej sytuacji robić twórca? Albo w tym balu uczestniczy, co mnie nie interesuje, bo trzeba wiedzieć, kiedy wstać i wyjść, albo się dystansuje i próbuje obok rzeźbić coś po swojemu (to mój przypadek), albo też trafia na świeże źródło i staje się prekursorem nowej sztuki (na takich pisarzy wciąż czekamy).
Co Pan ma na myśli, mówiąc rokoko? Może Pan dać przykład?
Najlepiej byłoby wymienić nazwiska i tytuły książek, ale nie chcę tego robić. Czy pamięta Pani powieści Marka Słyka, które wychodziły na początku lat 80. - „W barszczu przygód”, „W rosole powikłań”, „W krupniku rozstrzygnięć”? Myślę o współczesnym nam nurcie, który jest kontynuacją tamtych szaleństw.
A nie założył Pan przypadkiem, że Janusz i jego inteligenckość muszą dominować w powieści? Wyraża się to m.in. w przestrzeganiu językowej normy. Jako autor przejmuje Pan jego strategię - pisarz powinien m.in. dbać o język? To postawa o tyle niedzisiejsza, że współcześni inteligenci przecież abdykowali, wyrzekli się swoich niegdysiejszych ambicji.
Inteligenckość może górować już tylko w powieściach, prawda? I to w nielicznych. Nie, nie miałem takiego założenia, że Janusz ma przewyższać innych. Jakże zresztą mógłby to robić, skoro jest człowiekiem wycofanym, mężczyzną na przegranej pozycji? To pierwiastek kobiecy raczej dominuje w świecie mojej powieści, nie męski. Dopiero Garbarek, ta dziwna postać z innego wymiaru, przysłana dla wzmocnienia pierwiastka męskiego... Ale tu się chyba wygadałem?
Troszeczkę! A pisarz i język?
Wyjątkowo mnie ten temat uwiera, temat na esej, który kiedyś może powstanie. Chciałbym tak używać języka, żeby nie przesłaniał on kreowanych obrazów, nie zaburzał percepcji, nie skupiał cały czas uwagi na sobie. Zdezorientowany czytelnik, przedzierając się przez językowe zasieki, traci wtedy orientację, gdzie jest. Staram się, żeby moja proza była wolna od takich zagrożeń.
Wolno Panu, a mnie zdumiało coś jeszcze. To, co Pan napisał o swoim podobieństwie do Kinga. Którąś z jego książek szczególnie Pan ceni?
Muszę się wytłumaczyć. Na skrzydełku mojej książki napisałem, że podobnie jak Stephen King wrzuciłem moich bohaterów w sytuację, z którą sami musieli sobie poradzić. Przeczytałem kiedyś, że on tak właśnie pisze: ma bohatera i sytuację-pułapkę, w którą wprowadza postaci. A dalej nie wie, co się stanie, bo to bohaterowie zadecydują, jak się wydostać z owej pułapki. Analogie polegają więc chyba tylko na metodzie. Bo na przykład Kurt Vonnegut twierdził, że pisze od końca. Na początku musiał mieć punkt dojścia, a proces pisania stawał się stopniowym odsłanianiem drogi ku temu punktowi. King z początku nic nie wie o punkcie dojścia, ja też nie wiedziałem. King nic nie wie, Vonnegut wiedział wszystko. A książek Kinga właściwie nie znam, poza pouczającą autobiografią „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika”, która uświadamia, jak różna jest sytuacja pisarza w Ameryce i w Polsce.
Zakończenia nie będziemy zdradzać, wrócimy do początku. Książek o ojcach i córkach prawie nie ma, tymczasem lud mówi, że stosunek kobiety do męża jest kalką jej stosunku do ojca. Kochać nie umie ta, która nie kochała własnego ojca. Pan podziela ten pogląd?
Wydaje mi się, że w humanistyce, rozumianej jako wiedza o człowieku, nie da się odkryć i dowieść takich praw, jakie rządzą fizyką - bezwzględnych, powszechnych, niezmiennych. Dlatego nigdy nie będziemy pewni, czy lud ma rację. Możemy tylko przypuszczać. Z tego, że napisałem książkę o ojcu i córce nie wynika, że wiem na ten temat więcej niż inni, choć pisząc tę powieść, sam się dużo dowiedziałem. Obawiam się, że jest tam więcej pytań niż odpowiedzi. Moja własna córka niewiele ma wspólnego z Grażyną i jest od niej znacznie młodsza, dlatego, tworząc bohaterkę, czerpałem raczej z wyobraźni niż z doświadczenia. Ale tak, to prawda, Grażyna nie umie kochać. Ktoś ze znajomych zwrócił mi uwagę, że to już u mnie druga taka postać. Pierwszą była Celina z opowiadania „Dziennik Julii” [ukazało się w antologii „Zemsta jest kobietą” - J.K.]. Coś jest na rzeczy... Chociaż... To nie tak, że tam brakuje uczuć. „Studnia” jest powieścią o trudnej miłości, ale jednak o miłości.
Jeśli założymy, że kochającym jest ojciec?
On kocha, a to już miłość, choć bez wzajemności. Czeka na córkę, żyje spotkaniem z nią. Ale proszę zauważyć, że ja pokazuję mężczyznę związanego emocjonalnie z czterema kobietami: z nieżyjącą żoną, która zachowała wpływ na świat żywych, z córką - to główny wątek - a także z Ireną i z Aloną. Cztery różne więzi, ktoś inny powie, że cztery podobne... Zależy od punktu widzenia. Tak czy owak, w mojej książce naprawdę nie brak miłości.
Jeśli musi być związany emocjonalnie aż z czterema, to może żadnej nie kocha naprawdę? Tak, jak nie kochał żony, tylko z nią rywalizował o uwagę córki - z czysto męskiej próżności?
Może. Ale to powinniśmy już zostawić czytelnikom.
Rzeczywiście - zostawmy.
|