Zrozumieć, czyli pokochać
W swojej najnowszej powieści Tomasz Białkowski pokusił się o eksperyment, może nawet swego rodzaju obrazoburstwo. Porwał się na jeden ze współczesnych dogmatów krytycznych. Twierdzi się przecież powszechnie, a też i rytualnie powtarza, że dziś już niemożliwe są całościowe narracje, ogarnąć można jedynie fragment życia, prowadzić opowieść wycinkową, lokalną, peryferyjną, niszową.
Tymczasem „Teoria ruchów Vorbla” to prawie saga. Nie opowiada się w niej wprawdzie rozlewnie i z milionem szczegółów, lecz lapidarnie i metaforycznie. Nie sięga tysiąca stron, ale na niespełna dwustu nie tylko przedstawia w całości wybrany ludzki los, od narodzin do śmierci, ale też wprowadza historie przodków i następców, prowokując do myślenia o zależnościach między nimi. A staje się to możliwe dzięki dość prostemu zabiegowi. Oto profesor Vorbl, fizyk teoretyk, trafia do szpitala. Przerażony usłyszaną diagnozą, stawia w stan oskarżenia własne życie. Lęk przed śmiercią uaktywnia w nim podświadomość, pojawiają się obsesyjne sny i wspomnienia. Pamięć wskrzesza malowniczą babkę hazardzistkę, równie barwnego dziadka safandułę, tragicznie zaplątaną historię rodziców, w którą jako syn próbował się wtrącić. Po latach w poczuciu winy za śmierć ojca skłonny jest myśleć o przyczynach, o prawach, które rządzą życiem, próbuje zrozumieć to, co tylekroć odpychał od siebie - praktyczny, konformistyczny, na żeglowanie z prądem nastawiony. Podczas jednego z wykładów fizyka w przekornym dialogu ze studentami rodzi się teoria o zbieganiu się cząsteczek w jednym punkcie. Czy cząsteczką taką jest także człowiek? To, co zostało wypowiedziane być może jako niezobowiązujący żart, a wydawało się kosmiczną bzdurą, jawi mu się nagle jako ocalająca sens zasada świata, scalająca jego rozbite fragmenty, przywracająca jedność emocjom i szacunek dla samego siebie. Rozmawia o niej nawet intymnie, z kochanką w małżeńskiej pościeli.
„Teoria” to szósta już pozycja w dorobku Tomasza Białkowskiego, mającego własny styl, najwyraziściej objawiony w „Pogrzebach” i „Zmarzlinie”. Czy autor, znany ironista, oferuje teraz czytelnikowi jakieś pocieszenie? Czy złudzenie, któremu może ulegać Seweryn Vorbl, stanie się też udziałem odbiorcy jego historii? A jeśli tak, to jakie podsuwa konkluzje? Że losem ludzkim rządzi Coś-Ktoś, a nie sam człowiek, nie ludzka wola? I czy tym samym dostaje swego rodzaju carte blanche, zwolnienie od odpowiedzialności za życie, groteskowe L-4?
W swych wypowiedziach (patrz wywiady) autor nie oszczędza stworzonych przez siebie postaci, wyraźnie przez to podkreślając, że jest kimś innym niż wykreowany przez niego narrator, opowiadający o wypadkach z dystansem, na chłodno. Ale to właśnie owo niedzisiejsze wręcz podniebne spojrzenie opowiadacza czyni z wszystkich bohaterów groteskowe figury - zaplątane we własne marzenia i kompleksy, wprawiane w ruch modami i instynktami, nierozumiane i nierozumiejące siebie nawzajem. Ich spotkania-zderzenia pozostawiają tylko sińce i rany, niezależnie od tego, czy dotyczą osób przypadkowo na siebie trafiających, czy kontaktów w rodzinie, zwłaszcza między małżonkami i kochankami. Wszystkie style życia, wszystkie związki opisywane przez Białkowskiego naznaczone są sceptycyzmem, niewiarą (jeśli nie z obu, to przynajmniej z jednej strony); oczywista jest ich tymczasowość bądź koniunkturalizm. Wszystkie są atroficzne, nie znajdują dla siebie żadnej rewitalizującej pożywki, podtrzymywane są tylko przez nawyk, rutynę.
Tak je postrzega ów podniebny wzrok narratora. Znajduje przy tym nie lada frajdę, kiedy ludzkie koślawe figurki na siebie bezrefleksyjnie wpadają. Niejednej ze scen - jak z pewnością dostrzeże to uważny czytelnik - towarzyszy czarny humor, złośliwy chichot demiurga-destruktora.
Czy odejmuje to defektów ludziom, jeśli okrucieństwo świata, w którym zostali umieszczeni, jawi się jako obejrzane od zewnątrz, zobiektywizowane? Co znaczy ten chichot, ten śmiech? I jeszcze jedno, najważniejsze niepokorne pytanie: może w istocie to wykreowanemu twórcy-opowiadaczowi tego świata brak prawdziwie scalającej empatii, mimo że wydaje się tak gorliwie i cierpliwie w swoje figurki wpatrzony i wsłuchany? Przecież raczej - jak my, ludzie, nie jak Wszechkochający Bóg - oddaje się uciesze obserwacji, niż buduje z nimi więź; raczej z góry projektuje ich porażki, niż próbuje je zrozumieć. Nie przywiązuje się do nikogo i nie zachęca do przywiązania. Wraz z kolejnymi scenami i zdarzeniami jego dystans wzrasta, zamiast maleć. Widzi coraz więcej, wie wszystko, nie potrzebuje żmudnego dociekania.
A może mamy przed sobą świat kompletnej atrofii uczuć, świat, który - jak Vorbl - musi zginąć, który w żaden sposób, nawet z zewnątrz, nie może zostać ocalony? Podaugustowski zjazd rodzinny wszystkich zaplątanych w swoje losy postaci to czysty absurd (ach ta spadająca z sufitu trumna!), spiętrzony jeszcze przez telewizyjną relację. Dotyczy to także milczącej zakonnicy i jej trawionego niemocą syna.
Jedną z najbardziej sugestywnych, a jednocześnie wieloznacznych, niedopowiedzianych scen w powieści jest spotkanie Agnieszki i Swiety (zobacz fragment). Znamienne, że w białostockim hotelu Branicki prostytutka zza wschodniej granicy przyciąga profesorową nie tym, co w niej inne, lecz tym, co podobne, tożsame. Pełna goryczy recenzja własnej osoby („czy życie nie było ciągłym dawaniem dupy; i to za darmo”) okazuje się - paradoksalnie - wstępem do nagłej przemiany. Pod jej wpływem, a wbrew logice późniejszych zdarzeń, Agnieszka za kilka godzin wykrzyczy w amoku, że właśnie przeżyła coś ekscytującego, jest zakochana. Tę jedyną otwartą deklarację miłości (jak kontrapunkt wygląda czułość między Vorblem a jego... psem) można by w istocie uznać za odmianę akceptacji samej siebie, początek nowej jakości w relacjach z innymi; nawet jeśli po części dyktuje ją przekora, chęć publicznego zadania śmiertelnego ciosu mężowi.
Taką nadzieję w czytelniku dość skutecznie studzi bezstronny obserwator, białostocki policjant, który przebiegle analizuje przypadek Agnieszki. Powiedzmy to sobie od razu, styl i sposób zaprezentowanego opisu uzasadnia przepracowanie i przyrodzona zgryźliwość tropiciela. Sam sierżant Jańczak, widzący wszystkich swoich petentów - nie tylko Agnieszkę Vorbl - jako zdemoralizowanych i przygłupich cwaniaków, nie staje się przez to bardziej sympatyczny, rozumny czy wiarygodny. Ale czy to znaczy, że nie może zyskiwać przychylności dla swego punktu widzenia?
Odpowiedź na ostatnie pytanie zbliża do rozwiązania zagadki narratora, zadanej czytelnikowi przez Białkowskiego. Ów wszystkowidzący, który - choć patrzy z podniebnych odległości - jest w istocie z tej samej gliny, posługuje się tymi samymi kategoriami, mówi tym samym językiem, niewiele różni się od policjanta, od każdej z oglądanych, wyszydzanych i sponiewieranych przez życie, ułomnych jak ono samo, postaci. I jemu - jak żadnej z nich - nie udaje się po prostu nikogo pokochać. Pokochać, aby zrozumieć?
Amor fati, mawiali starożytni; i mędrcy, i prostaczkowie. Dla nas, ludzi XXI wieku, taki zwrot to tylko czysta erudycja, pusto, choć może efektownie brzmice słowa.
Janina Koźbiel JanKa
|