Ocalić się przez podróż
rozmawia Janina Koźbiel
JK: Mówi Pani o sobie, że jest podwójną emigrantką. W 1987 roku wyjechała Pani z Polski do USA, a potem - w 2007 - do Kostaryki. I nie zagubiła się Pani w tym doświadczeniu, przeciwnie. O czym trzeba pamiętać, aby ocalić się przez podróż?
GO: Trzymać rodzinę za rękę - absolutnie. Wtedy dobrze się wyczuwa puls rzeczywistości. Jest to może jedyne zdanie prawdziwe. A na pewno ważne. Przyglądam się różnym emigranckim losom i widzę, że jeśli ktoś uważnie obserwuje, co się dzieje z dziećmi, z wszystkimi bliskimi, to udaje mu się nie zgubić i innych ważnych rzeczy. Nie ucieka wtedy w swoją traumę, nie obraża się na rzeczywistość, tylko próbuje rozpoznać jej mechanizmy, a to przynosi dobre owoce. Wszystkim wokół. Dam tylko jeden przykład. Nasza Ania miała cztery lata, kiedy wyjechaliśmy z Polski; pamiętam, jak przychodziła ze szkoły i mówiła, że nawet nie wie, jak zapytać, czy może się napić wody. Nie mogłam udawać, że tego nie słyszę, musiałam z tym jakoś się zmierzyć. Ale dzieci bardzo szybko wchodzą w nowy język. Nim się spostrzegłam, Ania mówiła świetnie po angielsku. I musiałam z kolei znieść jej oceniający wzrok, kiedy słuchała mojej rozmowy z jej nauczycielką i czuła zażenowanie z powodu mojego akcentu. Takie sytuacje przecież bardzo silnie wpływają na relacje matki z córką...
I wszystko to wiedziała Pani od początku?
Nie. Na początku emigracja była dla mnie rzeczą straszną. Też miałam traumę. A będąc w traumie, widzi się wszystko zbyt ostro - albo jako czarne, albo jako białe. Jacek na przykład wpadł w zachwyt, a mnie w pierwszych latach nic się nie podobało. Ale przyjechała moja siostra z Belgii do Nowego Jorku i zaczęła pokazywać mi inne strony tego, na co patrzyłam, i co mnie tak bolało. Wtedy sobie uświadomiłam, że to ja mogę się zmienić, bo to mój przeciążony mózg tak a nie inaczej filtruje rzeczywistość. Zrozumiałam, że muszę odrzucić emocje i przemyśleć, co ja właściwie mogę ze swoim życiem zrobić. Przyjęłam do wiadomości, że z dyplomem polonistyki nie mam szans, nie znajdę pracy dla humanistki. Fakt, dostałam jakąś propozycję z biblioteki, ale ostatecznie z niej nie skorzystałam, zaczęłam jako ochotnik w szpitalu. A potem poszłam na studia pielęgniarskie. I okazało się - tak to widzę z dystansu - że emigracja otworzyła mnie na nowe możliwości, uświadomiła mi, jakie mam nieodkryte talenty. Gdyby ktoś mi powiedział kiedyś, że zdam egzamin z chemii, ze statystyki, fizyki, biologii po angielsku, roześmiałabym mu się w twarz... W Polsce kiedyś jak się było humanistą - może teraz jest inaczej - to się mentalnie zwalniało z zajmowania się przedmiotami ścisłymi, a przez to było się zepchniętym w wąską koleinę. A koleina mego życia przez pobyt w Stanach wyraźnie się poszerzyła.
To ważny przekaz także dla tych, którzy w Polsce pozostali. Bo i nam rzeczywistość się zmieniła; mamy kapitalizm, który - poza zaletami - odsłania nieprzyjemne wady. I co zrobić? Obrazić się? Jak Pani ocenia nasze zmiany?
Widzę oczywiście różne mankamenty, ale nie mogę oceniać źle, bo jestem beneficjentką tych zmian. Pamiętam swoje uczucia po wyjeździe Jacka w 1986. Mieszkałam wtedy na Stegnach i kiedy chciałam zadzwonić do Stanów, żeby się z nim skontaktować, to z rozpadającym się wózkiem po kimś tam wędrowałam od budki do budki; żadna nie działała, koło spadało, a ja tak snułam się z rozpaczą od jednego aparatu do drugiego... A w tej chwili? Wiem, ta przemiana, która się dokonała, wielu wypluła, ale ja skorzystałam: łatwość podróżowania, łatwość komunikacji, to dla mnie nie do przecenienia. Możemy mieszkać w USA, Kostaryce i nie tracić kontaktu z Polską. Bilet lotniczy kiedyś kosztował roczną pensję, teraz kilkakrotnie mniej. Oczywiście, jak siedzimy w samolotach, to narzekamy, bo jedzenie nam nie smakuje, kanapki ze sobą wieziemy, ale najważniejsze przecież, że możemy się poruszać. I córka też ma po nas to, że lubi podróż. To jest niesamowite, co mi się przytrafiło w czasie mojego życia. Dzięki zmianom politycznym i technologicznym z emigracji zrobił się po prostu wyjazd. Mogę mejlować, dzwonić, swobodnie odwiedzać rodzinę w kraju. I nie czuję też tej bariery emocjonalnej, mentalnej przepaści. Żelazna kurtyna nie odciska się w psychice.
„Przystanek Kostaryka” to książka o podróży w sensie głębszym. Mówi Pani, że mąż przez życie biegnie, a Pani lubi przysiąść. Ale mam wrażenie, że Pani też biegnie.W tej frazie, którą Pani operuje w „Przystanku...”, jest pośpiech...
Tak, tak. To jest emigranckie doświadczenie. Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego właśnie czasem przysiadam.
Wchodzenie w nową rzeczywistość, bycie wobec obcych musi wykształcać w człowieku potrzebę szybkiego reagowania i szybkiego oceniania. Po czym Pani rozpoznaje, czy rzeczywistość jest przyjazna, czy nie? I czy nie boi się Pani, że to grozi takim recenzenckim stosunkiem do świata...
Jasne, że grozi - tak. No, staram się uważnie obserwować, dbać o to, aby za pierwszym spojrzeniem poszło drugie i trzecie. Słucham, bardzo lubię słuchać. Nasz hiszpański absolutnie nie jest taki jak angielski, ale jestem w stanie wychwycić uchem różne niuanse, odebrać ludzkie emocje i stosunek do świata. To też jest ważne w ocenie rzeczywistości, nie tylko to, co rejestruje oko. A myślę również, że mam szalone szczęście do ludzi. Wszędzie spotykam takich, którzy pomagają, pochylają się nade mną. W Cary, w Północnej Karolinie, gdzie teraz mieszkamy, weszłam pewnego razu do domu znajomych i co widzę? Po lewej obrazek, który kiedyś im kupiłam. Po prawej - zdjęcie naszego znajomego z wnuczką, który odkrył w sobie posłannictwo bycia dziadkiem, a które mu zrobiłam. W trzecim punkcie pokoju anioły, kupione przeze mnie. Wzruszyło mnie, że zobaczyłam moje znaki w cudzym domu. Świadczyły o tym, że dom nie był obcy, tylko oswojony. A ileż te szczegóły mówią o związkach, o świecie, o wzajemnym stosunku ludzi? I wystarczy rzut oka, resztę dopowiada pamięć, odświeżone emocje?.Czasem ze zdumieniem, a zawsze z przyjemnością, obserwuję, jak nasza obecność odcisnęła się w cudzym życiu. Bo te wszystkie znaki w przestrzeni domu znajomi nam przecież pokazali. Z radością i dumą.
Ten swój ślad w rzeczywistości Kostaryki odcisnęli Państwo i przez to, że zbudowali dom. Działali, a nie tylko przyglądali się. Czyż to nie symboliczne?
Oczywiście, że trzeba działać, działać na tyle, na ile się może. Zacząć od rodziny, od najbliższych ludzi, od sąsiadów. Ja czasem mówię, że mam cyniczny stosunek do chorych dzieci w Afryce...Tak, pani rozumie: cóż mnie obchodzą te chore dalekie dzieci, kiedy wokół mnie jest tylu potrzebujących. Trzeba zacząć od siebie, od ludzi, którzy są najbliżej, sąsiadów, znajomych. Nasze centrum to my sami i ludzie naokoło. Tak mówiła święta Teresa i nie tylko ona: wszystko, co robimy, robimy najpierw dla siebie i nie wolno się zakłamywać, bo to nie pomaga w kontaktach z ludźmi, nie sprawia, że stają się one prawdziwe; mimo że hasła brzmią dumnie. Pod tym względem imponują mi wspólnoty parafialne w Karolinie. Tam są głównie baptyści, katolików może 20-30 procent. Kościoły tam to centra - kulturalne, sportowe; mają swoje szkoły; ludzie sobie niesłychanie pomagają. Tego nie ma w polskim Kościele, jak widzę, choć teraz w nim nie uczestniczę i mogę się mylić. Tam to widać na każdym kroku, począwszy od księdza, który nie ogranicza się do odbębnienia mszy, tylko po każdym nabożeństwie jest z ludźmi; z każdym porozmawia, chce wiedzieć, czy ktoś jest w kłopocie, pomaga nawiązać kontakt, z tymi, którzy mogą pomóc. A pomagają sobie wszyscy; świadomość tej komunii - nie wiem, jak to po polsku ładnie powiedzieć: łączności? wspólnoty? - jest ogromna. Zwłaszcza w tych południowych stanach. Przy Duke University, jednej z najlepszych uczelni amerykańskich, jest taki kościół wielowyznaniowy. Często tam jeździmy, bo są tam najlepsze kazania, jakie w życiu słyszałam. I jest dwustuosobowy chór. A ja, która uwielbiam muzykę i decorum, przeżywam wielkie wzloty ducha, choć też czasem sobie skrycie popłaczę.
Znamienne, że w „Przystanku...” napisała Pani jedno ze szczególnych zdań, dających do myślenia: „Polaków nie szukaliśmy”. Dlaczego?
Bo nie chciałam tworzyć sobie takiej strefy ochronnej, strefy komfortu, a w istocie muru. Pisałam gdzieś o podróżowaniu samolotem, w którym się mówi tylko w rodzimym języku, bo daje to iluzję większego bezpieczeństwa. Ja już tej potrzeby nie mam i chyba nie miałam nigdy. Nasi przyjaciele to są ludzie z całego świata, o bardzo ciekawych biografiach. Wszystkie dawne przyjaźnie zawarte w Polsce też utrzymuję, myślę o nich, odwiedzam, piszę listy, mejluję... Ale lubię wychodzić na zewnątrz.
A kiedy Pani - polonistka z wykształcenia - została pielęgniarką, co Pani w sobie odkryła, co Pani zobaczyła w człowieku z tej nowej perspektywy?
Że taka pielęgniarka czy lekarz to niemal stanowisko Pana Boga. Ludzie w chorobie, w dole psychicznym i fizycznym każdy gest, każde słowo odbierają w sposób bardzo mocny i potrzebują przestrzeni na spowiedź, na kontakt (z tych spowiedzi m.in. zrodziła się moja powieść „Nowa czerwona sukienka”). Ale z drugiej strony - w pielęgniarce czy lekarzu - odzywa się podatność na wykorzystywanie tego drugiego człowieka, na realizowanie swojej potrzeby władzy. Rola lekarza czy pielęgniarki daje możliwość zaspokojenia takiej potrzeby; już samo to, że ktoś leży, a ktoś stoi nad nim tworzy silną pokusę dla stojącego. Zawsze starałam się od razu usiąść, żeby być na tym samym poziomie. Zawsze też dbałam o to, żeby imiona były na tabliczkach, żeby pacjenci zachowali twarze. Dobrze wiem, że imię jest ważne; sama nigdy nie zmieniłam swojego, choć jest bardzo trudne, zawsze byłam i jestem Grażyna. Nigdy Grace.
To upór symboliczny, pisze Pani o tym w jednym z wierszy. O czym świadczył?
O potrzebie zachowania tożsamości, jakieś głębszej warstwy w sobie, ukształtowanej wcześniej. Na niej nabudowały się inne warstwy, które mnie wzbogaciły, ale to, co podstawowe, nie zostało zniszczone. Nie załamało się.
Co Pani musiała w sobie zmienić, odrzucić, a co zachowała?
Bardzo dużo rzeczy we mnie zostało. Na pewno emigrancki los sprawił, że stałam się jeszcze bardziej otwarta, ale było to możliwe dzięki temu, co z Polski przywieźliśmy. Potrzeby kulturalne były we mnie ukształtowane - biegaliśmy na koncerty, na przedstawienia (Ania do dziś przypomina, że ciągnęliśmy ją ze sobą, czasem nie troszcząc się, czy zrozumie). Symboliczne było wleczenie za sobą paczek z książkami. To mogę powiedzieć bez wahania: kultura bardzo pomaga w życiu. W trudnych chwilach zawsze sięgałam po książki. Sytuacje szpitalne, które jak w soczewce pokazywały los chorego, kiedy jego wielobarwna, często wielonarodowa rodzina pojawiała się przy łóżku, nakładały się łatwo na pogłębione analizy asymilacji w literaturze socjologicznej. Tej jest w Stanach bardzo dużo i bardzo ułatwia wejście w rzeczywistość, jeśli się po nią sięgnie.
Inaczej niż Maslow widzi Pani piramidę ludzkich potrzeb?
Nie teoretyzuję, opieram się na własnym doświadczeniu. Na przykład w szpitalu wyrobiłam sobie markę osoby, która dużo wie - o wszystkim. Nie było mi trudno błyszczeć, bo edukacja amerykańska jest inna; ich ogólna wiedza o świecie jest mniejsza, nastawieni są bardziej na to, co praktyczne. Ale też zawsze otaczali nas ludzie z całego świata. I opowiadaliśmy sobie o świecie poza książkową wiedzą. Egipt na przykład oglądam przez pryzmat opowieści przyjaciółki, która jest Koptyjką, i musiała z rodziną uciekać przed radykalnymi islamistami. Co jeszcze było moje, z głębi mojej przedemigracyjnej tożsamości? W sytuacjach spornych, a takich w aktywnym życiu jest przecież najwięcej, nigdy nie bałam się powiedzieć, co myślę, w sposób jak najbardziej taktowny, oczywiście. Nie chowałam też nigdy głowy w piasek, bo to zawsze uderzy w plecy w takiej czy innej formie.
Rozumiem teraz lepiej Pani krytyczne słowa o Kostaryce. Przyjaciele z Atenas nie będą zdziwieni, czytając, co Pani pisze na przykład o ich kuchni?
To głównie z chęci przeciwstawienia się sielskim obrazkom z podróży; różnorakim, ale na jedną nutę pisanym opowieściom, głównie toskańskim, w których wszystko pokazywane jest jako bardziej kolorowe, piękniejsze, magiczniejsze. Pisałam w opozycji - jak najbardziej. Chciałam dać antidotum na te wszystkie książki typu „robię teraz wino i jestem absolutnie szczęśliwy”.Oczywiście, też podkreślam momenty szczęścia, kiedy siedziało się z przyjaciółmi na tarasie, wspólnie patrzyło na zachód słońca. Szczególnie teraz, kiedy w styczniu - po trzech latach od wyjazdu z Kostaryki - pojechaliśmy do Atenas, to właśnie dotarło do mnie z niesamowitą siłą i - mam nadzieję - zostało silnie wyartykułowane w książce, że zmieniają się miejsca, ale zostają ludzie, zostają ze swoimi emocjami, przywiązaniem, nawykami, nawet śmiesznostkami. To było piękne uczucie - poczuć znów te same fale, na których nadajemy. Mam nadzieję, że obraz, który stworzyłam w „Przystanku...”, jest nie tyle krytyczny wobec tubylców, co dostatecznie autoironiczny i autokrytyczny, żeby zaprezentować dojrzalszą, pełniejszą i prawdziwszą wizję wchodzenia w rzeczywistość - w świat, w życie. Żeby nie było tego wszechobecnego lukru.
Można odnieść wrażenie, że kiedy już państwo w pełni weszli w tamtą rzeczywistość, to nagle stracili ochotę, żeby w niej pozostać. Może głównym motywem był przymus czy potrzeba udowodnienia sobie, że oto potrafię się zakorzenić?
Coś w tym jest, musi też chodzić o to, czy potrafię. A skoro potrafię, to już nie muszę. Ale we mnie najważniejszy był chyba opór przed roztopieniem się w tamtej rzeczywistości. Bo nie akceptowałam jej w pełni, nie chciałam tej kostarykańskiej mentalności przyjąć do końca. Pamięta Pani może obraz, który przywołuję w „Przystanku...”: jak tak stoimy i patrzymy na pękniętą szybę i zastanawiamy się, czy ją reperować czy nie? To było takie mrożkowskie. Wydało mi się to strasznie niebezpieczne mentalnie, że ja muszę zaakceptować ich etykę pracy, ich stosunek do rzeczywistości. A ja nie chcę tego zaakceptować. Żeby w Kostaryce się dobrze czuć, muszę przyjąć w pełni ich reguły gry po prostu. A ja nie chcę tego zrobić, bo czuję, że się obijam o tę barierę grzeczności - mam nadzieję, że wyraźnie to napisałam - tego, że wszyscy się uśmiechają, że unikają sporu, konfliktu. Nie chcę takiej pasywności.
Ludzie jako przedstawieciele tego samego gatunku są bardziej do siebie podobni czy różni? Co wynika z Pani oberwacji?
Różni, ale o różnicach nie decydują granice narodowe. Mam mocne przekonanie, że niezależnie od kultury ci, co mają silny instynkt rodzinny, są bardziej do siebie podobni niż ci, co go nie mają; i ja z takimi ludźmi dużo lepiej się rozumiem. Podobnie, ci co wierzą w jakiegoś boga. Podobnie dzieli ludzi stosunek do etyki pracy. Trudno by mi było teoretyzować, zastanawiać się, z czego to wynika. Mówię o poziomie, który jest rozstrzygalny; do dotknięcia, obejrzenia.
Ma Pani w swoim dorobku dwa tomiki poetyckie i powieść. „Przystanek” jest rodzajem reportażu... Musi w Pani być ogromna potrzeba pisania. Co jest jej przyczyną?
Pisanie zaczęło się od czytania. Bardzo szybko jako dziecko zaczęłam być nadzwyczajnym czytelnikiem. Pamiętam, że w drugiej albo trzeciej klasie dostałam w szkole nagrodę za największą liczbę przeczytanych książek. Pamiętam, jak przenosiłam się z jednej szczecińskiej biblioteki do drugiej, siatkami znosiłam książki, jak cieszyłam się, że książka jest gruba, pamiętam Zolę, obszerną powieść, którą tata dostał w pracy; jak przeczytałam ją w dwie noce.
W jednym z tekstów pisze Pani, że chowa się za wiersz. Czemu służy pisanie?
Oczywiście, chowam się za pisanie; tak jak dziecko, które dużo czyta, ucieka w książki przed światem. Pisanie przecież jakoś filtruje moje emocje. To, co jest napisane, jest już inną emocją niż to, co przeżywane. W moim przypadku pisanie jest też kurczową próbą trwania w polszczyźnie, trwania w moim języku. Czuję przecież, że słowa polskie uciekają, stają się dla mnie sztucznym tworem, oddzielam się od nich. A jestem przekonana, że im więcej zna się języków, tym zna się je bardziej powierzchownie. Trudno takim najprostszym językiem w pełni wyrazić siebie. Wraca się do języka pierwszego, do polszczyzny.
Dziękuję za rozmowę.
|